Artykuł

Adam Grobler: Uczony z bezludnej wyspy

Filozofia, stwierdził Kartezjusz (zob. na s. 15–18 tego numeru), „nie zawiera [...] ani jednej tezy niespornej, a co za tym idzie, niewątpliwej” (1984, s. 10). A co za tym idzie, i inne nauki, jako że czerpią swoje zasady z filozofii, nie zasługują na zaufanie. Dlatego postanowił „nie szukać już innej wiedzy poza tą, którą mógłby [...] znaleźć w samym sobie lub też w wielkiej księdze świata” (tamże, s. 11). Tak oto Kartezjusz postawił się w sytuacji uczonego z bezludnej wyspy, na której nigdy nie było nikogo prócz niego. Nie było tam też książek, z których mógłby się czegoś dowiedzieć. Samotny podmiot poznania z umysłem czystym, bez żadnych treści, które pochodziłyby z zewnątrz, a jednak żądnym napełnienia go wiedzą najwyższego gatunku, bo bezsporną, niewątpliwą. Z pustego i Salomon nie naleje, ale może chociaż do pustego jest w stanie.

Tekst ukazał się w „Filozofuj!” 2024 nr 4 (58), s. 9–12. W pełnej wersji graficznej jest dostępny w pliku PDF.


Gdyby tylko żyć dłużej?

Myśl, że poznanie jest zasadniczo sprawą indywidualnego podmiotu, zakorzeniła się w filo­zofii na dobre, mimo że lwia część tego, co ktoś wie, pochodzi od kogoś innego. Jak powiedział Karl Popper , „gdybyśmy mieli zaczynać od miejsca, w którym byli Adam i Ewa, nie moglibyśmy zajść dalej niż oni. Można to zrozumieć jako aluzję do skończoności życia, która zmusza nas do korzystania z dorobku poprzedników. Gdyby zaś uczony żył wiecznie, mógłby – zaopatrzony w odpowiednią metodę – siłami pojedynczego rozumu budować nieskończony gmach wiedzy. Tak do tej kwestii podchodzili liczni następcy Kartezjusza. Jeszcze przed prawie stu laty Rudolf Carnap, podobnie jak wcześniej David Hume (Traktat o naturze ludzkiej, 1739–1740), uważał, że cudze doniesienia tylko zastępują uzyskane osobiście świadectwa eksperymentalne. Co więcej, mają one wartość wyłącznie dzięki temu, że mogłyby być potwierdzone własnym doświadczeniem, gdyby czas na to pozwolił.

Problem jednak tkwi głębiej. Poszukiwanie wiedzy pewnej Kartezjusz zaczął od odrzucenia wszystkiego, w co można wątpić, aby dojść do tego, w co wątpić niepodobna. W ten sposób doszedł do słynnego „Myślę, więc jestem”. To znaczy, mogę wątpić w to, czy moje myśli są trafne, lecz nawet jeśli są błędne, to niewątpliwie je mam, są moje. Do tego fundamentalnego ustalenia, od którego rozpoczął dalsze rozważania, Kartezjusz doszedł, we własnym mniemaniu, całkowicie samodzielnie. Niestety, padł ofiarą pewnego złudzenia. Chcąc rozwijać system wolny od założeń, zwłaszcza tych zaczerpniętych od innych myślicieli, nieświadomie posłużył się teorią kategorii Arystotelesa (Kategorie, ok. 350 p.n.e.). Myślenie podpada pod kategorię działania i, jako takie, do swojego urzeczywistnienia wymaga działacza: substancji, która myśli. Twierdząc, że jestem (bo myślę), podciągam siebie pod kategorię substancji. Z punktu widzenia gramatyki i logiki zdanie z orzeczeniem „myślę” może być prawdziwe tylko wtedy, gdy istnieje jego podmiot, „ja”.

Zacząć od zera

To, że ja istnieję, bynajmniej nie jest oczywiste. David Hume (Traktat o naturze ludzkiej, 1739–1740) zauważył, że ilekroć zastanawiamy się nad ideami, które mamy, to żadna z nich nie jest ideą naszego „ja”. Wobec tego jest możliwe, że choć mamy jakieś idee, jakieś myśli, to nie ma nas, nie ma substancji, która myśli. Gdybyśmy odrzucili swoje myśli, co by zostało? Pytanie to może nam przywieść na myśl góralską zabawę. Góralka ku uciesze gawiedzi zdejmuje spódnicę, a pod nią ukazuje się następna spódnica. Jedna paradna spódnica po drugiej, a tu rozkosznej substancji jak nie ma, tak nie ma. W przypadku góralki potoczne doświadczenie podpowiada, że ostateczne podłoże przyodziewku jest jakoś uchwytne. Gdy chodzi o moje „ja”, doświadczenie zawodzi. Kartezjański punkt oparcia niezbędny do ruszania głową okazuje się nieosiągalny. Do pustego Salomon też nie naleje, bo jak doń trafić? Dopóki puste, dopóty niewidoczne, jakby go nie było.

Kartezjański program budowy podstaw nauki bez założeń próbował poprawić Edmund Husserl (Idee czystej fenomenologii i fenomenologicznej filozofii, 1913). Przyjął on, że o ile niewątpliwie świadomości jawią się jakieś treści – fenomeny – to nie trzeba zakładać, że sama świadomość istnieje. W każdym razie bez tego założenia można badać istotę rozmaitych fenomenów. Podobnie jak nie trzeba wierzyć, że liczby istnieją, by je do siebie dodawać i ze sobą mnożyć. Problem polega na tym, że zawieszając sądy o istnieniu, nie sposób ich odwiesić. Nie ma logicznego przejścia od istoty rzeczy do jej istnienia. Już dawno wykazali to krytycy św. Anzelma z Aosty (Proslogion, 1078), który usiłował z istoty Boga – że jest doskonały – wywieść, iż On istnieje.

Z logiki wiadomo, że czego nie zapewnią założenia, tego nie da się udowodnić. Pamiętam, jak kiedyś mój profesor, Zdzisław Augustynek, opowiadał, w jaki sposób konstruował swoją teorię czasu. Zajmowało go pytanie, czy między przeszłością a przyszłością jest jakaś ontologiczna różnica, czy też zachodzi między nimi symetria. Taka symetria jak w równaniach ruchu, za pomocą których na podstawie położenia cząstki w danej chwili można tą samą techniką obliczyć położenie owej cząstki – zarówno późniejsze, jak i wcześniejsze. W poszukiwaniu odpowiedzi profesor zbudował teorię aksjomatyczną, której aksjomaty tej kwestii nie przesądzały. Skoro nie przesądzały, to wyszło, że między przeszłością a przyszłością ontologicznej różnicy nie ma. Krótko mówiąc, czego się do kapelusza nie włoży, tego się i nie wyjmie.

Podsumowując, nie da się, jak chciał Kartezjusz, zacząć od zera. Powiedzenie Poppera mówi również o tym: zaczynając od Adama i Ewy, trzeba na nich skończyć. Dlatego przedmiotem epistemologii, według niego, mogą być tylko przekształcenia wiedzy. A zatemnie to, jak wystartować do pogoni za wiedzą, od czego się odepchnąć, lecz jak, będąc w ruchu, posuwać się naprzód. Tym samym uczony z bezludnej wyspy może być uczonym tylko wtedy, gdy przed osiedleniem się na niej nabył już jakąś wiedzę od kogoś innego. Robinson Crusoe zdobywał wiedzę niezbędną do przetrwania na wyspie dzięki temu, że wyniósł z rozbitego statku różne instrumenty i książki. Wiedza zaczyna się nie od niewiedzy, lecz wcześniejszej wiedzy.

Takie postawienie sprawy zakrawa na nieskończony regres coraz wcześniejszych zasobów wiedzy. Nie ma się zatem co dziwić, że Kartezjusz i Husserl podjęli beznadziejne poszukiwania punktu zero. Nieco wcześniej od Kartezjusza Francis Bacon (Novum Organum, 1620) radził uczonym, by przystępowali do badań z umysłem czystym, wolnym od idoli, czyli przesądów i złudzeń. Jedne z nich zależą od wrodzonych skłonności właściwych gatunkowi ludzkiemu, inne od indywidualnych okoliczności procesu wychowania, jeszcze inne od precyzji posługiwania się mową i wreszcie – od stosunku do autorytetów. Wszystkie, jak widać, są pochodną społecznej natury człowieka. Zgodnie z ówcześnie panującym przesądem filozoficznym Bacon zalecał indywidualnemu podmiotowi poznania, aby zrzucił z siebie społeczne naleciałości. Jak jednak wcześniej ustaliliśmy, oczyszczony do szczętu umysł jest zupełnie bezradny, przestaje być umysłem.

W związku z powyższym Popper twierdził, że przesądów nie można się pozbyć, ale jedynie jedne przesądy zastępować innymi. Domyślnie: bardziej obskuranckie – nieco światlejszymi. Mają one, rzecz jasna, przemożny wpływ na proces zdobywania wiedzy. Pod pojęciem wiedzy nie należy zatem rozumieć ustaleń ponad wszelką wątpliwość. Odnosi się ono jedynie do domysłów, które – jak na razie – bronią się przed podejrzeniami o fałsz. A gdy upadają, ustępują miejsca trafniejszym domysłom, które składają się na wiedzę lepszą od wcześniejszej. Stąd zalecenie dla uczonego: wysuwaj śmiałe hipotezy (domysły), a następnie staraj się je podważać. Śmiałe dlatego, że takie są bardziej narażone na obalenie. Nastąpi ono przypuszczalnie szybciej niż w przypadku hipotez ostrożnych i szybciej dostarczy wskazówek co do niezbędnych poprawek.

Umysł poza społeczeństwem?

Pomysły Poppera można skwitować kolejną poprawką koncepcji uczonego z bezludnej wyspy. Przypomnę, że zaczęliśmy od idealizacyjnego założenia Carnapa, iż gdyby uczony żył wiecznie, mógłby do wszystkich ustaleń poczynionych przez innych dojść własnym intelektem i zręcznością eksperymentatora. Teraz trzeba dodać do tego, że przesądy nabyte w wyniku wychowania mogłyby się ukształtować w osobistym doświadczeniu uczonego, gdyby dane mu było doświadczenie wszystkich poprzednich pokoleń. W tym pokoleń protoplastów gatunku ludzkiego, aż do niedookreślonego punktu w dziejach, w którym wyłoniło się świadome życie. Czy taki wieczny i odwieczny pojedynczy umysł mógłby sam tworzyć naukę?

Imre Lakatos (Metodologia naukowych programów badawczych, 1971) trochę sobie pokpiwał z Poppera, mówiąc, że trudno znaleźć uczonego, który starałby się obalić własną hipotezę. Ze względu na społeczne mechanizmy nagrody – dystrybucję prestiżu – krytykiem musi być ktoś inny. Znowu w grę wchodzi społeczny charakter poznania naukowego. Koncepcja uczonego z bezludnej wyspy wymaga zatem kolejnych założeń idealizacyjnych. Po pierwsze, że samotny uczony jest nieczuły na poklask, bo i z czyjej strony, skoro nie ma nawet Piętaszka. Po drugie, że jest do bólu krytyczny wobec siebie. Po trzecie, że bezkompromisowo dąży do prawdy. Czy by mu się chciało, gdyby nie miał z kim gadać?

Załóżmy, że jest to do pomyślenia. Ale nawet wówczas trzeba jeszcze wziąć pod uwagę argument Ludwiga Wittgensteina (Dociekania filozoficzne, 1951) przeciw możliwości języka prywatnego. Chodzi o język, w którym uczony pod nieobecność innych rozmówców, a zatem i nieobecność jakiegokolwiek społecznie ukształtowanego języka, mógłby rozmawiać sam ze sobą. Na przykład zapisywać swoje myśli w pamiętniku. Problem pojawia się już na etapie nadawania nazw. Skąd samotnik może wiedzieć, czy użył nazwy zgodnie z intencjami, które żywił przy pierwszym jej użyciu? Chociaż zdaje mu się, że nie myli się co do zakresu nazwy, to może mu się tylko zdaje? Nie ma z kim tego przedyskutować. Mówienie, a tym samym myślenie, jest działaniem według reguł. O tym, czy reguła została zastosowana poprawnie, może rozstrzygnąć jedynie społeczna praktyka.

Kartezjusz zakładał, że nawet jeśli jego myśli są niekoniecznie nietrafne, to niechybnie zna ich treść. Czy rzeczywiście? Znasz pewnie taką sytuację: powiesz coś, co się słuchaczowi nie spodobało. „Ależ nie to miałem na myśli”, tłumaczysz się. „Ale przecież dokładnie to powiedziałeś!”, słyszysz w odpowiedzi. Rozumiesz? Możesz myśleć, że myślisz co innego, niż rzeczywiście myślisz. Treść własnych myśli możesz rozpoznać tylko w konfrontacji z innym umysłem. Poza praktyką społeczną twoje myśli są chwiejne, nie wiadomo, co znaczą, jakie są ich logiczne konsekwencje. A zatem nie ma umysłu bez innego umysłu. Parafrazując znane powiedzenie o szympansach, można rzec: jeden umysł to nie jest żaden umysł. Mutatis mutandis, jeden uczony to nie jest żaden uczony.


Warto doczytać:

  • R. Descartes, Rozprawa o metodzie. Właściwego kierowania rozumem i poszukiwania prawdy w naukach, tłum. W. Wojciechowska, Warszawa 1981.

Adam Grobler – profesor, były pracownik Katedry Filozofii Uniwersytetu Opolskiego i członek Prezydium Komitetu Nauk Filozoficznych PAN. Zajmuje się metodologią nauk, teorią poznania, filozofią analityczną i dydaktyką filozofii. W wolnym czasie gra w brydża sportowego. Wdowiec (2006), w powtórnym związku (od 2010), ojciec czworga dzieci (1980, 1983, 1984, 1989) i dziadek, jak na razie, ośmiorga wnucząt. Mieszka w Krakowie. E‑mail: adam_grobler@interia.pl.

Tekst jest dostępny na licencji: Uznanie autorstwa-Na tych samych warunkach 3.0 Polska.

W pełnej wersji graficznej jest dostępny w pliku PDF.

< Powrót do spisu treści numeru.

Ilustracja: Agnieszka Zaniewska


Dofinansowano ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego pochodzących z Funduszu Promocji Kultury.

Najnowszy numer filozofuj "Kłamstwo"

Skomentuj

Kliknij, aby skomentować

Wesprzyj „Filozofuj!” finansowo

Jeśli chcesz wesprzeć tę inicjatywę dowolną kwotą (1 zł, 2 zł lub inną), przejdź do zakładki „WSPARCIE” na naszej stronie, klikając poniższy link. Klik: Chcę wesprzeć „Filozofuj!”

Polecamy