Podobno wśród „poważnych” ludzi, którzy zajmują się życiem intelektualnym (czymkolwiek ono jest), nie ma poważniejszej zbrodni niż eskapizm. Muszę przyznać, że widzę to zupełnie inaczej. Na potwierdzenie mojego domysłu odwołam się do anegdoty, w której rolę główną odegrał mój dawny znajomy ze studiów. Zawsze, gdy miał przygotować wystąpienie na konferencję albo referat na seminarium, to decydował się na turystyczny unik i udawał się w długą egzotyczną podróż, żeby odpocząć na którejś z niekończących się plaż. Rzecz jasna nikogo o tym nie informował. Zmuszony przez nas do wyjaśnienia swojej kolejnej absencji, rzucił tylko: „Musiałem pojechać na Bahamy. Inaczej nie dałbym rady”. Gdy wracał, to planował już następną podróż, choć na horyzoncie nie pojawił się żaden nowy referat. W każdym razie nigdy nie mieliśmy mu tego za złe, a gdybyśmy mieli jeszcze w tej kwestii jakiś wybór, to szczerze mówiąc, chętnie zamienilibyśmy się z nim miejscami. Człowiek nie jest samotną wyspą, ale czasem dobrze sobie przypomnieć jak smakuje splendid isolation.
À propos wysp. Z pewnością jednym z najlepszych zakończeń w historii całej literatury jest to, po które Platon sięgnął w Kritiasie, dialogu traktującym o potędze i moralnym upadku Atlantydy. Widząc haniebne zachowanie jej mieszkańców, Zeus postanawia zgromadzić „wszystkich Bogów w ich najczcigodniejszym mieszkaniu, które znajduje się w samym środku całego świata”. Jest to bowiem miejsce, z którego widać „wszystko, co bierze udział w powstawaniu”. Twórca Akademii urywa jednak narrację i decyduje się na cliffhanger. Wiemy tylko, że Zeus zabrał wtedy głos, ale z tekstu nie wynika jednak, co dokładnie powiedział temu olimpijskiemu audytorium. Atlantyda oczywiście nie skończyła najlepiej, ale byłoby miło poznać przekonujące uzasadnienie jej losu. Platon najwyraźniej uznał, że decyzję w tej kwestii lepiej podejmować na wyższym szczeblu, a śmiertelnicy nie powinni się do niej mieszać. Problem tylko w tym, że zazwyczaj, gdy decyzję podejmuje jakieś odgórne gremium, to można spodziewać się tylko dwóch następstw: stagnacji lub destrukcji.
Być może ucieczka jest po prostu synonimem kultury, którą stworzyliśmy przecież po to, żeby znaleźć się jak najdalej od przyrody i śmierci; udowodnić nie tylko, że jesteśmy czymś zupełnie innym, ale umiemy też radzić sobie o własnych siłach. I trzeba przyznać, że na pierwszy rzut oka udało nam się zaprojektować bardzo przyjemne eksterytorium. Są w nim muzea, filharmonie, kluby jazzowe, uniwersytety, restauracje i baseny olimpijskie. Spędzając czas w tego typu przybytkach, powoli zaczynamy zdawać sobie sprawę z tego, że żyjemy w świecie, w którym już chyba tylko o herbacie można powiedzieć, że jest etyczna. Szukamy wtedy drogi do ponownego zjednoczenia się z naturą, ale moim zdaniem powoduje nami jedynie pragnienie odnalezienie lepszego społeczeństwa, którego nie nękają przestępczość zorganizowana i choroby cywilizacyjne. Rozczarowani próbujemy innej drogi ewakuacyjnej, ale każdy z nas lekceważy szkolenia przeciwpożarowe. Gdy więc jest już naprawdę bardzo źle, to jest tak naprawdę jeszcze gorzej, bo każdy biegnie w innym kierunku.
Błażej Gębura – Doktor filozofii. Zajmuje się filozofią religii, metafilozofią i epistemologią. W wolnych chwilach rąbie drewno i nałogowo czyta powieści szpiegowskie. Hobby: pisanie i kolekcjonowanie płyt jazzowych.
Kolejny felieton z cyklu „Niepotrzebne skreślić” ukaże się za dwa tygodnie.
Skomentuj