Tekst ukazał się w „Filozofuj!” 2025 nr 2 (62), s. 42–45. W pełnej wersji graficznej jest dostępny w pliku PDF.
„[Martynka] śmieje się dziś ze swoich szaleństw i powiada, że nie co dzień jest Świętego Mikołaja. Życie jest życiem i trzeba się doń zastosować. […] – Nie jestem głupia, przeto nie pożądam rzeczy, które są niemożliwe do osiągnięcia. Zadowalam się tym, co posiadam, nie żałuję niczego. Mimo to widzę teraz, jak daleko od tego, co się osiągnąć da, do tego, co by się chciało, i od marzeń młodości – do tego, co się osiąga w starości. […] Ale człowiek czuje się zadowolony z tego, że ma w ogóle coś. Nie wiem doprawdy, czy jest to bardziej bolesne, czy śmieszne? Ileż nadziei, rozpaczy, namiętności i tęsknot, ileż przecudnych marzeń, ileż pięknego płomienia zużywa się na to, by wreszcie zagrzać przy tym wszystkim saganek i ugotować trochę pożywienia. Dobre jest to jadło, ani słowa, starczy dla nas i nie warciśmy niczego więcej… Ale gdybym to była wiedziała dawniej… Zresztą na wszelki wypadek pozostaje nam w odwodzie wesołość, będąca tak doskonałą przyprawą, że można strawić nawet kamienie. Bogactwo to niezmierne i nie zabraknie nigdy zapasów ani mnie, ani tobie, bo nawykliśmy oboje śmiać się z głupstw własnych, gdy się przekonamy, żeśmy je popełnili” (R. Rolland, Colas Breugnon, s. 188).
W pytanie o dobre życie wpisana jest dwuznaczność, z którą filozofia, religia i kultura od zawsze usiłują jakoś sobie poradzić. Czy pytamy o życie jako serię okoliczności, które się nam przytrafiają, czy też o życie jako zadanie, które mamy zrealizować? Co jest ostatecznie ważniejsze – nasze subiektywne doznania czy obiektywna wartość? Przyjęcie wyłącznie pierwszej perspektywy prowadzi nieodmiennie do poczucia krzywdy – w końcu los okaże się nazbyt surowy. Skupienie się natomiast na poszukiwaniu obiektywnej miary wypełniania życiowych zadań sprawia, że natychmiast grzęźniemy w metafizycznych zawiłościach dotyczących konstrukcji świata jako całości, naszego w nim miejsca oraz w sporach dotyczących granic naszego poznania. Pojęciem, którym się tradycyjnie posługujemy, by jakoś rozwikłać ten węzeł, jest oczywiście pojęcie szczęścia.
W kwestii szczęścia stanowiska skrajne są łatwe do wskazania. Jedno z nich mówi, że szczęście to nieustający ciąg przyjemności, których poszukiwanie stanowi główny napęd naszej aktywności. Z tego rodzaju hedonizmem nietrudno się rozprawić – wystarczy uświadomić sobie, jak mało zależy od nas samych w tym zakresie i jak często życie doświadcza nas na różne sposoby. Co więcej, nawet te krótkie okresy zaspokojenia, które udaje się nam przeżyć, ostatecznie prowadzą jedynie do rozczarowania. Spełnione życie hedonisty z pewnością nie może być wzorcem dobrego życia z banalnego powodu – jest po prostu ideałem absurdalnie nierealistycznym.
Druga skrajność pytanie o szczęście całkowicie ignoruje (lub, jak to woli, odsuwa je na wieki wieków). Tego typu postawa przejawiała się w dziejach o wiele częściej niż postawa hedonistyczna, a filozoficznie jest znacznie bardziej intrygująca. Choć dziś jej siła oddziaływania mocno osłabła, wciąż są jednak tacy, który widzą w niej odpowiedź na pytanie o sens życia. Krzysztof Zanussi w swoim Alfabecie (jak przystało na filmowca upublicznionym nie w formie pisanej, ale wypowiedzianym do kamery) wspomina między innymi wybitnego reżysera rosyjskiego, Andrieja Tarkowskiego. O tym, jak głęboko był on przesiąknięty tradycją prawosławia i kulturą rosyjską, wie każdy, kto widział jego arcydzieło – film Andriej Rublow. Tarkowski od lat 80. XX w. nie mógł tworzyć w ZSRR, więc szukał swojego miejsca na Zachodzie. Niezrozumiany jako twórca, oddzielony od przyjaciół, trapiony poczuciem winy w stosunku do bliskich, starał się dalej realizować głęboko metafizyczne filmy. Zdarzyło się, że obaj reżyserzy zostali zaproszeni na festiwal w Telluride (USA). W czasie spotkania z publicznością, które moderował Zanussi, jakiś młody człowiek zapytał Tarkowskiego: „Co ja mam robić, żeby być szczęśliwym?”. Wzburzony reżyser obrzucił pytającego stekiem rosyjskich wyzwisk, a uspokoiwszy się trochę, stwierdził krótko, że szczęście człowieka nie ma żadnego znaczenia. Liczy się tylko to, czy uda się nam odgadnąć, po co zostaliśmy powołani z niebytu, a następnie wypełnić przypisaną nam rolę.
Sednem tej odpowiedzi jest oczywiście kwestia powołania. W teologii kościołów wschodnich kładzie się silny nacisk na boskie elementy w człowieku i eksponuje się jego mistyczną rolę w przywróceniu boskiego ładu w Kosmosie. Znaczącą rolę odgrywa w tym sztuka, co jest jednym z wiodących wątków wspomnianego filmu o Rublowie, wielkim twórcy średniowiecznych ikon. Tradycja katolicka, znacznie mniej neoplatońska niż prawosławie, powołanie ujmuje raczej ogólnie, jako dążenie osoby do świętości i zbawienia. Można do nich dążyć na wiele sposobów, ale najlepszy polega na odcięciu się od świata doczesnego, co nadaje specjalnego znaczenia powołaniu kapłańskiemu i zakonnemu. Pytanie o szczęście ma w istocie sens tylko w odniesieniu do życia wiecznego, a dobre życie doczesne wiąże się wprost z moralnym wymogiem czynienia dobra. Diametralna zmiana w rozumieniu szczęścia dokonała się u progu nowożytności za sprawą protestantyzmu. Powołanie zostało w nim połączone z indywidualną drogą życiową przypisaną każdemu w postaci zawodu czy też – szerzej – roli społecznej. Stąd tak mocny nacisk na takie cnoty, jak obowiązkowość, solidność, pracowitość, rzetelność, terminowość czy uczciwość. Dobre życie i szczęście zdefiniowane zostały przez etykę pracy.
Odkrycie swojego powołania życiowego jako profesji wymaga co prawda pewnego wysiłku, ale w stabilnym społeczeństwie nie jest znowu aż tak trudne. Możliwości wyboru są dość ograniczone, sposoby wykonywania życiowych zadań jasno zdefiniowane, a drogi awansu społecznego ściśle określone. W czasach zwanych ponowoczesnymi, w jakich przyszło nam żyć, cały ten porządek uległ jednak całkowitemu rozmyciu. Dlatego pytanie owego młodego człowieka z Telluride jest jak najbardziej zasadne – jedyną kategorią, która może być dziś użyta do zdefiniowania dobrego życia, jest właśnie kategoria indywidualnie rozumianego szczęścia.
Ponieważ jednak, jak widzieliśmy, pełna subiektywizacja odczucia szczęścia wiedzie donikąd, a próby jego zakorzenienia w metafizyce stały się zupełnie nieprzekonujące, pozostała trudna droga doraźnego równoważenia subiektywnych doznań i obiektywnych wskazań. Ich integracja polega na cyklicznej zależności: nie poczujesz się szczęśliwy, jeśli nie sprostasz obiektywnym wymogom, ale o ich spełnieniu świadczy wewnętrzne odczucie szczęścia. W istocie droga ta nie jest niczym nowym, a zyskuje na znaczeniu zawsze w czasach gwałtownych zmian. Jednym z jej ponadczasowych wzorców jest na przykład etyka Arystotelesa. Szczęście (czyli eudajmonia) jest w niej rozumiane jako uruchomienie potencjału, jaki ma każdy z nas jako osoba ludzka. Proces ten wymaga wysiłku, jego istotną częścią są porażki i niepowodzenia, a pomocnych – acz nie niepodważalnych – wzorców dostarcza wspólnota. Na osiągnięcie szczęścia mają oczywiście wpływ zewnętrzne okoliczności, ale bardzo rzadko stają się one ostateczną przeszkodą do jego osiągnięcia. Jak nieco paradoksalnie zasugerował współczesny zwolennik arystotelesowskiego eudajmonizmu, Alasdair MacIntyre, dobre życie do stały wysiłek dążenia do dobrego życia.
Doskonałym przykładem, jak je realizować w praktyce, jest tytułowy bohater powieści Romain Rollanda, Colas Breugnon. Ten burgundzki mistrz stolarski, którego życie w siedemnastowiecznej Francji targanej konfliktami religijnymi wypełniają na przemian chwile radosne i tragiczne, stał się postacią symboliczną. Niewiele jest w literaturze światowej postaci tak pełnych optymizmu i radości życia, tak pogodnie znoszących zrządzenia losu, tak pełnych dystansu do świata i ludzi, a jednocześnie tak energicznych, wytrwałych i zdeterminowanych, by nie dać się złamać okolicznościom. Rozmiłowany w Plutarchu, świadom własnych wad i ograniczeń, Colas stara się trzymać zdrowego rozsądku i cieszyć każdą chwilą. Jego credo to ochronić z codzieności, co się da, wbrew wiatrom historii, zakusom władzy, roszczeniom bliskich i – co najważniejsze – własnym przywarom. Breugnon znajduje bratnią duszę w swojej nieodrodnej córce Martynce, która z równym co on dystansem patrzy na skłóconych czterech braci – katolickiego bigota, zagorzałego hugenota, żołnierza służbistę i najmłodszego, zwykłego nicponia. Pod koniec życia Breugnon w ciągu pół roku stracił żonę, dom, pieniądze i nogę. Mimo to stwierdzał: „Ale najdziwniejsze jest to, iż mimo strat posiadam wszystko, co dawniej posiadałem. […] Wszystko poszło inaczej, niż chciałem, i właśnie dobrze się stało! Człowiek to poczciwe bydlątko, zastosuje się do wszystkiego, nawyknie do szczęścia i cierpienia, do obfitości i głodu” (tamże, s. 196).
Nie ma wątpliwości, że Colas na pytanie, czy miał dobre życie, odpowiedziałby twierdząco. I pewnie zdziwiłby się, że się go w ogóle o to pyta.
Warto doczytać:
- R. Rolland, Colas Breugnon, tłum. F. Mirandola, Warszawa 1954.
Jacek Jaśtal – dr hab. filozofii, pracuje na Politechnice Krakowskiej. Zajmuje się metaetyką oraz historią etyki i moralności. Wolne chwile poświęca na czytanie książek historycznych oraz słuchanie muzyki operowej. Pasjonat długodystansowych wypraw rowerowych.
Tekst jest dostępny na licencji: Uznanie autorstwa-Na tych samych warunkach 4.0.
W pełnej wersji graficznej jest dostępny w pliku PDF.
< Powrót do spisu treści numeru.
Ilustracja: Małgorzata Uglik
Dofinansowano ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego pochodzących z Funduszu Promocji Kultury.
Skomentuj