Artykuł Felieton

Jacek Jaśtal: Robotnicy w fabrykach wiedzy

Tekst ukazał się w „Filozofuj!” 2024 nr 3 (57), s. 45–47. W pełnej wersji graficznej jest dostępny w pliku PDF.


Są trzy rzeczy, które zrewolucjonizowały życie uniwersyteckie […]: podróże odrzutowcem, międzynarodowe połączenia telefoniczne oraz ksero. Uczeni teraz nie muszą pracować na tym samym uniwersytecie, by się ze sobą kontaktować. Telefonują do siebie albo spotykają się na konferencjach.

Wiem, że jesteś rozczarowany rezultatami waszej konferencji, ale szczerze mówiąc, czegoś się spodziewał, umieszczając zaproszonych ludzi w nędznym akademiku i dając stołówkowe posiłki? Jedzenie i mieszkanie to rzecz najważniejsza na każdej konferencji. Jeśli uczestnicy są zadowoleni, będą emanować intelektualnym ferworem. Jeśli nie, popadną w ponury nastrój, zaczną podkpiwać sobie z konferencji i opuszczać wykłady.

Nauczyłeś się więc, mój chłopcze, pierwszej zasady, jeśli idzie o konferencje: unikać chodzenia na wykłady. Chyba że sam dajesz wykład. Albo ja!

D. Lodge, Mały światek, s. 56, 79, 29.

Wygłaszający powyższe kwestie Morris Zapp, wybitny literaturoznawca, profesor na jednym z najważniejszych amerykańskich uniwersytetów, nie był znów aż takim cynikiem, jakby się mogło na pierwszy rzut oka wydawać. Autor powieści widział go raczej jako uosobienie akademickiego American Dream, „człowieka sukcesu”, który w istocie mocno pogubił się w życiu, za co płaci poczuciem bezsensu i zawodowym wypaleniem – wszak dzięki swoim wielkim zdolnościom „w wieku lat czterdziestu osiągnął już wszystko, co było do osiągnięcia”. David Lodge, profesor anglistyki w Birmingham, identyfikował się bardziej z typowymi wyrobnikami nauki, dla których sukcesem jest już samo trwanie w akademickich strukturach. Sam wyrobnikiem jednak z pewnością nie był: jako pisarz wyniósł na wyżyny gatunek zwany powieścią akademicką lub campusową. Z wielkim zmysłem obserwacji i humorem konstruował wielopoziomowy, pełen literackich odniesień portret środowiska uniwersyteckiego lat 70. XX w. Mały światek to wyrafinowany pastisz romansu rycerskiego, zawierający subtelne aluzje do teoretycznych sporów toczonych między współczesnymi szkołami krytyki literackiej. Ale dla mniej wyrobionych czytelników to przede wszystkim obraz przeróżnych konfliktów, urażonych ambicji, zawiedzionych uczuć, twórczej niemocy i życiowych perypetii uczonych starających się znaleźć swoje miejsce w szybko zmieniającym się świecie.

Bohaterowie Lodge’a i innych klasyków gatunku (Malcolm Bradbury, John Wain, Kingsley Amis) to zazwyczaj przedstawiciele nauk humanistycznych. Trudno się dziwić – fizy­cy, technicy czy lekarze nie mają ani przygotowania, ani być może potrzeby, by z takim dystansem i literackim mistrzostwem opisywać swoje środowiska naukowe. Z pewnością jednak byłoby o czym pisać – i raczej byłby to bardziej thriller niż farsa. Złożoność relacji w typowych dla tych nauk zespołach badawczych, rywalizacja o fundusze (znacznie większa niż w humanistyce) czy skomplikowane zależności wpisane w złożone struktury organizacyjne dają olbrzymie pole do przenikliwych obserwacji. W powieściach akademickich nie chodzi jednak wyłącznie o szyderczą ironię, demaskowanie patologii czy obrazowanie kluczowych dylematów moralnych. Równie ważne jest uświadomienie zwykłym czytelnikom, że naukowcy to też ludzie z krwi i kości – mający, jak wszyscy, liczne życiowe problemy, uwikłani w przeróżne organizacyjne i środowiskowe zależności, mierzący się z własnymi intelektualnymi niemocami i z trudem usiłujący nadążyć za zmianami.

Odbiorca takich dzieł jak film Oppenheimer może odnieść wrażenie, że światem nauki rządzi idealna racjonalność przenikająca genialne umysły połączone wspólnym teoretycznym wysiłkiem i nieprzejmujące się niczym poza swoimi intelektualnymi wizjami. Coś, co tę wyniosłą wieżę z kości słoniowej może zbrukać lub nią zachwiać, przychodzi wyłącznie z zewnątrz – ze świata polityki czy wielkiego biz­nesu. W rzeczywistości takie idealne światy nauki nigdy nie istniały, nawet w czasach, gdy całą fizykę kwantową tworzyła niewielka grupa ludzi, którą można było uwiecznić na jednej konferencyjnej fotografii (jak ta z Kongresu Solvaya z 1927 r.). Tym bardziej takie światy nie istnieją dziś, gdy pracowników nauki liczy się w milionach, a ich dokonania dezaktualizują się zazwyczaj w ciągu kilku lat.

Żyjemy w czasach, w których nauka stała się przemysłem masowym. I dlatego musimy ją, chcąc nie chcąc, opisywać jak każdy inny system społeczny – politykę, gospodarkę, edukację czy opiekę zdrowotną. Uświadomienie sobie tych społecznych uwarunkowań wiedzy to jedno z najważniejszych odkryć drugiej połowy XX w. Jedną z jego konsekwencji jest rozwój socjologii wiedzy i socjologii badań naukowych. Nikt dziś nie neguje potrzeby tego rodzaju refleksji, nie ma jednak zgody, jak głęboko powinna ona sięgać. Spór idzie o rzecz niebagatelną – czy reguły racjonalności i dowodu naukowego są w swej istocie uniwersalne, czy też są jedynie wynikiem społecznego konsensusu osiąganego co najwyżej na poziomie poszczególnych dyscyplin? A te wątpliwości prowadzą do pytania jeszcze bardziej fundamentalnego: czy nasza wiedza naukowa ma w ogóle wymiar obiektywny, czy też jest jedynie społecznym konstruktem?

Wybór drugiej możliwości nie zwalnia jednak z obowiązku wyjaśnienia, że istnieją mniej lub bardziej rzetelne metody badań. Wybór pierwszej nie oznacza natomiast zanegowania wpływu czynników społecznych na naukę. I dlatego powszechnie akceptuje się dziś pogląd, że owa badawcza rzetelność co najmniej silnie zależy od działania systemu nauki jako złożonego systemu społecznego powiązanego licznymi zależnościami z innymi dynamicznie zmieniającymi się systemami.

Świat nauki pokazany przez Lodge’a wydaje się z dzisiejszej perspektywy oazą spokoju i wzorcem stabilności. Jego bohaterowie publikują raz na kilka lat, poświęcają czas na dogłębne studia i ożywione dyskusje. Konferencja, do której odnoszą się uwagi Zappa, trwała trzy dni, brało w niej udział kilkudziesięciu naukowców i wygłoszono na niej raptem siedem referatów. Dziś nikt na taką konferencję by nie przyjechał, uznając to za stratę czasu i funduszy. By przyciągnąć badaczy, każdy z uczestników musiałby mieć wystąpienie (najlepiej z gwarancją publikacji w uznanym periodyku), zdecydowana większość prezentacji trwałaby nie dłużej niż dwadzieścia minut i byłaby tak wąsko specjalistyczna, że nie wywołałaby żadnej istotnej dyskusji. Część z prelegentów w ogóle by nie przyjechała, zadowalając się udziałem zdalnym, ograniczonym do krótkiego wystąpienia przed kamerą swojego komputera.

Tradycyjne normy życia naukowego – takie jak wspólnotowość, krytycyzm i bezinteresowność – odchodzą w zapomnienie. Niepomiernie wzrasta za to konkurencyjność i rywalizacja, poziom specjalizacji i komplikacja badań, a w konsekwencji także ryzyko niepowodzenia (np. szacuje się, że jedynie ok. 5% testowanych leków zostaje dopuszczonych do użytku). To wymusza z kolei nieustanną weryfikację przydatności kadry naukowej, która coraz częściej pracuje jedynie w systemie grantowym. W efekcie ponad połowa ankietowanych badaczy przyznaje, że nie jest w stanie kontrolować swoich działań i działać kreatywnie, dwie trzecie nie jest w stanie podołać presji czasu i wzrostowi tempa pracy, 65% badanych przyznaje także, że czyta mniej wnikliwie i refleksyjnie niż kiedyś i niżby chciało. Do tego dochodzi obciążenie pracą organizacyjną i sprawozdawczą (np. skomplikowane rozliczenia grantów), do której zazwyczaj naukowcy nie są merytorycznie przygotowani. Wzrost stopnia złożoności i kosztów badań uzależnia akademię od inwestorów i prowadzi do komercjalizacji nauki, co podkopuje jej społeczną rangę. Z kolei zastosowania nauki przekładające się na natychmiastowe efekty są oceniane przez zwykłych ludzi w kategoriach szans, zagrożeń i moralnej odpowiedzialności. W efekcie tych zmian aspekty czysto poznawcze schodzą na plan dalszy. Wartości, które tradycyjnie wiążemy z odkrywaniem prawdy, zostały zastąpione przez zasady racjonalności stosowane do oceny działań biznesowych i politycznych.

Jak zauważył jakiś złośliwiec, dziś Einstein nie miałby żadnych szans na zdobycie grantu naukowego, wegetowałby zapewne jako nieszkodliwy pasjonat na obrzeżach życia akademickiego. Nie ma obecnie zgody wśród naukowców i filozofów nauki, na czym polega istota racjonalności badań naukowych. Nie ma też wątpliwości, że jest ona w znacznym stopniu zależna od społecznych kontekstów i systemowych przemian. Prowadzącym te spory i analizującym te uwarunkowania nie pozostaje właściwie nic innego, jak dziwić się, że mimo wszystko nauka wciąż odnosi jakieś sukcesy.


Warto doczytać:

  • D. Lodge, Mały światek, tłum. N. Billi, Poznań 2001.
  • M. Pigliucci, Bujda na resorach. Jak odróżnić naukę od bredni, tłum. P. Kawalec, Warszawa 2019.

Jacek Jaśtal – dr hab. filozofii, pracuje na Politechnice Krakowskiej. Zajmuje się metaetyką oraz historią etyki i moralności. Wolne chwile poświęca na czytanie książek historycznych oraz słuchanie muzyki operowej. Pasjonat długodystansowych wypraw rowerowych.

Tekst jest dostępny na licencji: Uznanie autorstwa-Na tych samych warunkach 3.0 Polska.

W pełnej wersji graficznej jest dostępny w pliku  PDF.

< Powrót do spisu treści numeru.

Ilustracja: Natalia Biesiada-Myszak


Dofinansowano ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego pochodzących z Funduszu Promocji Kultury.

Skomentuj

Kliknij, aby skomentować

Wesprzyj „Filozofuj!” finansowo

Jeśli chcesz wesprzeć tę inicjatywę dowolną kwotą (1 zł, 2 zł lub inną), przejdź do zakładki „WSPARCIE” na naszej stronie, klikając poniższy link. Klik: Chcę wesprzeć „Filozofuj!”

Polecamy