Felieton

Jacek Jaśtal: Świadomość rzeczy

jastal czarne
Rzeczy jako takie nie mają własnego sensu i nie mamy wobec nich żadnych moralnych obowiązków.

Tekst ukazał się w „Filozofuj!” 2021 nr 1 (37), s. 40–41. W pełnej wersji graficznej jest dostępny w pliku PDF.


W szufladach, szafach i kredensach, na dnie skrzyń, kufrów i blaszanych pudełek, w schowkach i na strychach, na półkach i na etażerkach, w piwniczkach, w spiżarniach, na stołach i na parapetach rzeczy trzymane na wszelki wypadek i rzeczy używane z codzienną zaciekłością […] szykowały się już do drogi.

Już teraz, w ciszy napełniającej miasto, odbywał się ostateczny sąd – zajmowanie dogodnych miejsc, miękkie podsuwanie się pod dłoń, by być zawsze na widoku i zdążyć na czas. Rzeczy, bez których nie można żyć, oddzielały się od tych, które pójdą na zatracenie. […] 

Tylko przedmioty drobne i łatwe do chwycenia w chwili ucieczki nabierały wzgardliwej pewności siebie […]. Kuchenne noże, obojętne na wszystko, z pustą rezygnacją postukiwały na dębowych stolnicach. […] Głuchym snem na dnie szuflad spały blaszane łyżki i widelce, gotowe bez sprzeciwu maszerować wiele mroźnych dni i nocy w byle cholewie. Blaszane talerze, przez lata spychane w kąt kuchni, skrzeczącym brzękiem drwiły sobie w zlewie z […] miśnieńskiej porcelany, która zza kryształowych szybek kredensu odpowiadała na zniewagę pogardliwym lśnieniem kobaltu i złota.

Stefan Chwin, Hanemann, 1995.

[…]
W ogóle – pamiętaj: będę zawsze pod bokiem. To znaczy,
będę nie pod postacią twojego ojca, ale inaczej:
jako rzecz – martwa, a jednak poddająca cię baczniej ocenie.
Więc w towarzystwie rzeczy rób zawsze dobre wrażenie.

I kochaj je wszystkie – na zapas albo na wszelki wypadek.
[…]

Josif Brodski, Do córki, 1994, przeł. S. Barańczak.

Cóż nam po rzeczach samych w sobie? Obok mojego biurka, wciśnięta pomiędzy ścianę a paczkę ze skserowanymi artykułami, których już z chyba nigdy nie przeczytam (przynajmniej nie w wersji papierowej), stoi maszyna do pisania mojego ojca. Z pewnością jest starsza ode mnie, jej stukot pamiętam z dzieciństwa tak samo dobrze, jak terkot mojego pierwszego matchboxa czy zapach perfumowanej gumy do mazania, którą z dumą pokazywała koleżanka w przedszkolu. Ostatni raz maszyna była użyta jakieś 30 lat temu, gdy pisałem pracę magisterską, potem tylko zmieniała miejsce stacjonowania wraz z kolejnymi przemeblowaniami i przeprowadzkami. Nawet teraz, gdy o niej piszę, nie chcę jej wyciągać zza biurka – chyba nie ma sensu robić bałaganu po to tylko, by zobaczyć coś, co zapewne nie jest zupełnie takie, jak to zapamiętałem.

Maszyna do pisania mojego ojca nie jest już maszyną do pisania, do niczego już nie służy, nic nie musi udowadniać, nikt nie wkręca w nią papieru ani nawet nie wystawia na muzealnej półce. Jest jak wyzwolony niewolnik, stary sługa na dożywociu, daleki znajomy na emeryturze, którego spotyka się od czasu do czasu na ulicy. Nawet jeśli komuś przyjdzie na myśl, by z jej pomocą coś napisać, nic z tego nie będzie – taśma nasączona tuszem dawno już wyschła, a nowych pewnie już nie da się kupić.

Właściwie nie potrafię powiedzieć, dlaczego ją trzymam. Może jest ważna, bo jest nośnikiem wspomnień albo dowodem minionych zdarzeń? Wtedy jej wartość polegałaby jednak tylko na tym, że byłaby zewnętrznym elementem mojej świadomości, niczym horcrux w magicznym świecie Harry’ego Pottera. Nie mam takiego poczucia, choć z psychologicznego punktu widzenia niczego to oczywiście nie dowodzi. Ale jestem pewien, że gdyby przytrafiło mi się uciekać przed jakimś nadchodzącym kataklizmem – na przykład takim, przed którym uciekali 1945 roku opisani w Hanemannie niemieccy mieszkańcy Gdańska – z pewnością bym jej nie zabrał. Nie dlatego, że bym nie chciał, po prostu bym o niej zapomniał. Moja relacja z nią to zatem chyba nic istotnie osobistego.

Maszyna mojego ojca była bardzo dizajnerska, przynajmniej tak mi się wydaje. Jest zaskakująco zgrabna, niewielka, ma wielkość dzisiejszego laptopa, z jednego boku tylko trochę wyższego, o wyraźnym profilu równi pochyłej. Lakierowaną, beżową pokrywę o mocno wyoblanym kształcie zdobią, jak pamiętam, wypukłe, srebrne litery zdradzające markę. Kremowa rama obejmuje brązowe klawisze oznaczone białymi znakami. Do tego beżowa, dość twarda, ale elastyczna walizeczka z materiału, którego nie potrafię zidentyfikować. Nie mam pojęcia, jakim cudem ojcu udało się ją zdobyć w gomułkowskich czasach, musiała kosztować majątek. Pewnie brał ją z dumą w delegacje, by dyskretnie mówiła, kim jest jej właściciel. Kiedy przeżywała swój złoty okres – a trwał on przynajmniej 25 lat – wydawała się ponadczasowa. Jestem pewien, że ojcu nigdy nie przyszło do głowy, by ją zastąpić nową, ładniejszą, zgrabniejszą lub szybszą.

Być może są specjaliści od historii maszyn do pisania. Jeśli tak, to potrafią ją sklasyfikować, opisać i wycenić. Może nie zasługuje na osobny esej współczesnego E. Panofsky’ego, jak palladiańska chłodnica Rolls-Royce’a, ale na pewno da się precyzyjnie zidentyfikować estetyczne idee, z których wyrosła, oraz społeczne emocje, które wzbudzała – odczytać język dizajnu, w którym zakodowano kawał współczesnej historii ludzkich doznań.

Ale to wszystko oznacza tylko, że maszyna do pisania mojego ojca nie istnieje dla nikogo jako rzecz sama w sobie. Rzeczy jako takie nie mają własnego sensu i nie mamy wobec nich żadnych moralnych obowiązków. Jeśli maszyna mojego ojca kogokolwiek jeszcze obchodzi, to tylko dlatego, że jest nośnikiem skomplikowanej, wielopiętrowej konstrukcji znaczeń, którymi ją przez lata obudowano. Bez mojej, naszej świadomości byłaby niczym.

Być może stoi za moim biurkiem tylko dlatego, żebym o tym nie zapomniał.


Jacek Jaśtal – doktor hab. filozofii, pracuje na Politechnice Krakowskiej. Zajmuje się metaetyką oraz historią etyki i moralności. Wolne chwile poświęca na czytanie książek historycznych oraz słuchanie muzyki operowej. Pasjonat długodystansowych wypraw rowerowych.

Tekst jest dostępny na licencji: Uznanie autorstwa-Na tych samych warunkach 3.0 Polska.
W pełnej wersji graficznej jest dostępny w pliku PDF.

< Powrót do spisu treści numeru.

Ilustracja: Ewa Czarnecka

Numery drukowane można zamówić online > tutaj. Prenumeratę na rok 2024 można zamówić > tutaj.

Dołącz do Załogi F! Pomóż nam tworzyć jedyne w Polsce czasopismo popularyzujące filozofię. Na temat obszarów współpracy można przeczytać tutaj.

1 komentarz

Kliknij, aby skomentować

  • Trochę jak groby. Znaczą o pamięci żyjących i o znaczeniu pochowanych, odnalezione po wiekach znaczą o dawnej pamięci nieznanych nieżyjących o nieznanych nieżyjących. Nieodnalezione nic nie znaczą. Ale czy nie mamy wobec nich powinności? Zatem maszyna do pisania będzie mogła zyskać znaczenie gdy zostanie odnaleziona w okolicznościach — miejscu, stanie, otoczeniu, które świadczyć będą o znaczeniu jej właściciela lub użytkownika. Odnaleziona na wysypisku będzie świadectwem np. pragmatyzmu ludzi danej epoki. Idąc dalej możemy twierdzić iż wyłącznie klucz o którym wiemy do którego zamka pasuje będzie nadal kluczem. Inaczej będzie klucz jedynie przypominał. Stąd mogę zadać pytanie, czy maszyna ojca stojąca zaniedbana za biurkiem nadal jest maszyną do pisania skoro do pisania od dawna nie służy i służyć już nie będzie. Służy zatem do przywoływania wspomnień. Jest zatem artefaktem. Gdyby ktoś ją odnowił i sprzedał sprzedawcy jajek lub grafomanowi-poecie sprawną i piszącą, to traciłaby obecne znaczenie i stałaby się na powrót maszyną do pisania bez żadnego znaczenia sentymentalnego dla grafomana-poety. Dlatego, jeśli decydujemy się na trzymanie takiej pamiątki, warto wkręcić w nią kredowy papier i nawet suchą czcionką bez taśmy wybić na nim takie zdanie. “Pamiętam jak mój ojciec pisał na tej maszynie a teraz ja na niej piszę.” Zapewniam, że to niezwykłe doświadczenie.

Wesprzyj „Filozofuj!” finansowo

Jeśli chcesz wesprzeć tę inicjatywę dowolną kwotą (1 zł, 2 zł lub inną), przejdź do zakładki „WSPARCIE” na naszej stronie, klikając poniższy link. Klik: Chcę wesprzeć „Filozofuj!”

Polecamy