Historia filozofii starożytnej Literacko

Mieszko Wandowicz: Buty Empedoklesa

„[...] gdy Empedokles powstał od uczty, wszedł na Etnę i gdy znalazł się na szczycie, skoczył do ziejącego ogniem krateru i zniknął w czeluści. Czynem tym chciał sprawić, ażeby rozeszła się i utrwaliła wieść, że stał się bogiem. Później jednak dowiedziano się prawdy, kiedy znaleziono jeden jego trzewik wyrzucony z wulkanu (trzewiki nosił zawsze ze spiżu)”. (Diogenes Laertios, Żywoty i poglądy słynnych filozofów, tłum. Witold Olszewski).

Download (PDF, 1.65MB)


Meandrującej gałązce mirtu,
a także nasionku, które w niej powstało

Jak do ich spotkania doszło? I czy na pewno było to ich spotkanie? Mogło się zdawać, że obaj pragnęli doświadczyć powietrza i nastroju ziem, w których wieszcz, bliski im obu, uzdrawiał przed laty tak ciała, jak umysły; pochodzili jednak nie tylko z różnych miejsc, lecz także z innych epok. Niechby zechcieli trafić w ten sam punkt tego samego gaju oliwnego, służącego niekiedy ucztowaniu — gdzieś pod koniec drogi od Akragas do krateru, któremu Empedokles się oddał, by dorównać bogom — nawet wtedy nie mogliby znaleźć się tam w tym samym momencie. Czas jednak — tak sądził Timajos po latach swych wyliczeń, pieczołowicie opieranych na harmonii i proporcji — jest co najwyżej odbiciem wieczności; i to bodaj sprawiło, wespół z niepojętą dla człowieka koniecznością, że sędziwy pitagorejczyk mógł w pobliżu Etny napotkać tajemniczego wędrowca rzymskiego imieniem Lukrecjusz, jakby wbrew naturze wszechrzeczy i porządkowi przemijania.

Tytus Lukrecjusz Karus postrzegał rzecz zupełnie inaczej. Być może, że przeszedł Kalabrię i pokonał cieśninę, goszczącą wedle podań Scyllę i Charyb­­dę, może okrążył złowróżbną górę — ale osobliwy starzec, w którego towarzystwie zasiadł pod jednym z sycylijskich migdałowców, z pewnością nie był Timajosem z Lokrów, choćby już po pierwszych słowach zdał mu się rozmówcą nietypowym. Jeśli nawet nosił to imię, związany zarazem z tamtym miasteczkiem, to wyłącznie przypadkiem albo na cześć mistrza; żaden dziw uczynić go nie mógł mędrcem sprzed kilku stuleci, jeszcze z czasów doryckiego panowania nad tą ziemią. Może podszywał się pod niego dla żartu albo nawet był oszustem dzięki fortelowi wiodącemu naiwnych na manowiec? Może słońce, niosące przecież nie tylko życie, lecz również jego zakończenie, nadwerężyło śmiertelną duszę nieszczęśnika i poprowadziło go do szaleństwa? A może jedynie on, Lukrecjusz, ucierpiał od palących promieni oraz pobliskich oparów i dlatego ujrzał istotę, której nie ma, by zacząć z nią rozmowę? Doskwierało mu, że nie mógł swoim rozważaniom sprostać, uznał jednak, iż wykorzysta tę osobliwą okoliczność, aby w pamięci zapisać koncepty, które zechcą podczas tej przygody zaistnieć.

— Cóż — rzekł do siebie. — Niechby pociągnęły mnie omamy do ery, w której nie było jeszcze widać ani mknącej po jasnym niebie kuli słońca, ani tysiąca srebrnych gwiazd; tak czy owak trzeba mi przy ich pomocy ćwiczyć umysł, pracowicie z niego korzystając. Bo i cóż innego pozostało nam, ludziom — co prawda bezładnym, ale obdarzonym jakąś zdolnością do porządkowania zjawisk?

Tak oto natrafili na siebie największy z pitagorejczyków, na zawsze uwieńczony przez Platona w pamięci niektórych przynajmniej ludzi, oraz najdoskonalszy naśladowca Epikura – na siebie prawdziwych albo na swoje zwidy – i, usiadłszy razem, zmęczeni podróżą i skwarem, przedstawiwszy sobie może siebie wzajem, a może istoty, którymi nie byli, oglądali wokół to, co naprawdę istnieje, a także to, co się tylko jawi.

— Spójrz, starcze, jeżeli twoje zmęczone oczy przyzwolą — rzekł Lukrecjusz staranną greką, doskonale wyuczony przez znakomitego w swoim fachu niewolnika — spójrz na to drzewko, które chroni nas przed spiekotą i darowuje przyjemność naszym podniebieniom. Zda się: zwykły migdałowiec; kiedyś miał różowawe kwiaty, dziś z uschniętych owoców łatwo wyłuskać pożywne pestki. Cóż jednak posadziło go tak niedaleko od szczytu, który odbiera życie — obaj poczuli na te słowa jakby drżenie gorącej ziemi — i co sprawiło, że tuż przy nim wyrasta kilka rzędów oliwek? Człek nieroztropny czy dzikość natury? Więcej: popatrz tam, gdzie liście docierają najwyżej. Jakim prawem ta łodyżka, zamiast z gleby, rodzi się z innego drzewa i dąży zwiewnie ku górze, tak bardzo tu obca? Byłoby przecież przyrodzie przeciwne i niegodne rozumu, gdyby się wszystko mogło łączyć ze wszystkim. Zdaje się także, że z twoją geometrią, piękną, ale chybioną, o ile wybaczysz mi, Timaju, ten swawolny osąd, musi się to kłócić.

W istocie, u szczytu chroniącego podróżników konaru utkwiony był, nie wiedzieć skąd i dlaczego, mirt: uzewnętrznienie urody i pożądania, roznamiętniające głęboką zielenią, wiotkie, lecz pełne, jak się wydało, żywiołowości. Ledwie się trzymający, nie dawał odpowiedzi, czy wiatr albo ptaszek zaniósł tam tylko nasiono, któremu dziw pozwolił wystrzelić ku niebu, czy całą łodygę, w nieznany sposób odkrywającą dla siebie jakiś potrzask i znajdującą z nim porozumienie. Smukłość młodego krzewu, szukającego miejsca ponad koroną migdałowca, jego kształt niby meandrujące łęczysko kunsztownego łuku, jak też układ gałązek, które niczym przyozdobione listkami struny dotykały niespodzianie goszczącego je drzewa — od tego wszystkiego Timajos miał poczucie, że odbiciem tego samego wzorca byłaby piękna, dziewczęca jeszcze niekiedy, acz dorosła niewiastka z lirą, wdzięcząca się ruchem i eolskim brzmieniem. Przyznawał w duchu, że ta wizja sprawiała mu niemałe upojenie.

— Owszem — odpowiedział po dłuższej rozwadze — najwięcej dobra zawdzięczamy oczom. Najwięcej spośród tego, które dostępne jest zmysłom. Czemu jednak miałbym takiej możliwości unikać? I tak kiedyś zaniknie, a zaraz po niej reszta zdolności cielesnych, tak aby rozum, jeśli bogowie docenią moje starania, mógł doznać dobra samego, a nie tylko jego wątłych pojawień. Masz rację, Lukrecjuszu, że to wszystko wygląda dość osobliwie. Jakby zszyte zostały skrawki nie tymi nićmi, co trzeba, i nie całkiem ze sobą w zgodzie. Ale czy nie daje nam to zgody boskiej na rozmyślania o niezwyczajnych sprawach? Czy nie jest kolejnym darem, dla którego najważniejsze jest, aby dobrze go użyć? Ty, a przynajmniej tak mi się to rysuje: jak gdybym jakimś zagadkowym cudem pamiętał Twoje słowa, choć ich nigdy nie słyszałem, ty więc kierujesz swój rozum w takim z grubsza kierunku. Całość zależy od najmniejszych drobin, od tego, jak do siebie przylgną; włókienka tworzą przędzę, przędze tworzą nić, a za sprawą nici powstaje kłębek. A z powodu kłębka może nawet nieszczęsna Ariadna, o której przecież bez niego nie moglibyśmy mówić. I tak oto Ariadna złożona jest tylko z pyłków, które się zbiegły przez gmatwaninę przypadków; nic dziwnego, że Tezeusz się jej pozbył. Ja jednak pragnę widzieć to zupełnie inaczej. Wiem — a to na tyle, na ile zmienne istoty, jakimi jesteśmy, mogą coś prawdziwie wiedzieć — że nić przędzona jest przez pająka, który przecież jest od niej stworzeniem doskonalszym i ma w sobie więcej mocy; tak też pająk pochodzić musi ze źródła potężniejszego od niego. Owszem, składa się z różnych cząstek, które powstały z cząsteczek jeszcze mniejszych; drobiny z drobin, skrawki ze skrawków, pyłki z pyłków aż po niedostrzegalne modele, maleńkie, ale równiutkie i bez skazy. I z tego, jak się połączą, a przecież nie każdy rodzaj z każdym bezpośrednio zdoła, wynika to wszystko, na co możemy spoglądać. Ale czy naprawdę sądzisz, iż jeśliby stał za tym przypadek, to świat mógłby się jawić tak urodziwy, tak rozmaity i współbrzmiący ze sobą w tych rozmaitościach? Czy moglibyśmy delektować się tymi migdałami, przeżuwać czarne oliwki pod ochroną gałęzi i podziwiać osobliwe piękno na konarze: ten smukły i niespotykany tutaj mirt, który wydaje się filuternym uśmiechem Afrodyty?

— Dostrzegam to piękno, Timajosie — roześmiał się Lukrecjusz. — Dostrzegam je zwłaszcza wtedy, kiedy o nim mówisz i skoro widzę, jak spoglądasz na ten mirt swoimi sędziwymi oczami. Jakbyś zobaczył co najmniej zwiewną, wiotką lirzystkę bądź harfiarkę; wdzięczną, dźwięczną i nieźle działającą na twoje zmysły. Wiele z tego, co naturalne, potrafi wydać się piękne, podobnie jak wiele z tego, co stworzone naszymi rękami. Człowiek i budowla, harfiarka i sam instrument, różowawe kwiaty migdałowca oraz spotkanie, podczas którego zjadamy naoliwione pestki. Piękne zdawać się też mogą odgłosy wydobywane ze strun i poemat o sednie istnienia. Z czego jednak biorą się te piękna, jeśli nie z naszych oczu i myśli: z tego, o czym dla wygody przekonujemy sami siebie, bo przecież łatwiej nam żyć, kiedy wypatrzymy coś uroczego? Części świata, owszem, utkwiona w nas materia każe nam doznawać z przyjemnością, wiele jednak takich przypadków nie jawi mi się jako nic innego niż zgubne poszukiwanie łatwości. Poszukiwanie, które w istocie prowadzi do nieszczęść tak licznych, jak stosy żałobne na wojnie trojańskiej. Spójrz na tę złowróżbną górę. Ileż roślin utracili przez nią rolnicy, a ile świń, wołów i kóz padło tutaj, przyprawiając pasterzy o zgrozę! Ile piękien sczezło. Ilu wreszcie ludzi straciło życie: własne albo, co jeszcze gorsze, cudze; pocieszająca jest tylko okoliczność, że nasze udręki kończą się wraz z naszym rozpadem, po którym nie odczuwamy już niczego ani w ciele, ani w duchu.

Timajos Lokryjczyk pochylił ciężko głowę, żeby po chwili ją jednak wyprostować.

— Mówisz, że ze skrawków wokół jesteśmy zdolni ziścić tak dużo, chociaż pozostajemy nieomal przygodnym nawarstwieniem pyłków i drobin. Czy naprawdę daje to tyle możliwości? Upraszczamy otoczenie, owszem, ale czy bez jakiejś demiurżej siły mogłaby zaistnieć przestrzeń, którą da się upraszczać tak swoiście i zauważać w tym uproszczeniu taki urok? Czy mógłby się ów ogrom nie rozpadać: ogół, nie zaś poszczególne, jak my, okruszki, skoro pominąć wszelkie powstałe na nim zadraśnięcia? Może więc nic tylko doznajemy odbicia tej samej mocy, sami również będąc odbiciami. Może im coś pierwotniejsze, tym większe. A gdyby nie te zniszczenia, może różnic byłoby na świecie zbyt niewiele, byśmy się za ich sprawą stawali lepsi i bardziej dociekliwi, próbując im zaradzić. To wszystko, tak to sobie wyobrażam, splata się w całość doskonałą i zgodną. Co prawda, brak tu doskonałości mniejszych, ale dzięki temu brakowi, który brakiem wydaje się tylko w niewielkim świetle dostępnych nam ujawnień, właśnie dzięki niemu, rzeczywistość: ta, która jest prawdziwie istotna, choć odkryć ją trudniej, staje się jeszcze wspanialsza.

— Wyobrażenia! — Lukrecjusz uniósł się nieco. — Kiedy ich sobie nie dopowiadam, nie widzę twojej harmonii. A roślina wyrastająca z migdałowej gałęzi wciąż zdaje mi się ze swoim miejscem sprzeczna, jak też spotkanie z tobą. Bardzo mi to wszystko, przyznaję, doskwiera, i pozostaje, jeżeli wolno rzecz w takie słowa ująć, niedopuszczalne, bo niezgodne z przyrodą i nieprzyjazne rozumowi.

— Rozważ więc — rzekł Timajos — że takie wydarzenia stąd może się biorą, iż umieją naszymi umysłami wstrząsnąć. — Ponownie obaj: Grek i Rzymianin, mieli uczucie, jakby w istocie poczuli wstrząs. — Wstrząsnąć po to, żebyśmy niczego nie pojmowali już tak, jak dotąd; abyśmy, otrzeźwieni, dostrzegli już to, co się naprawdę dzieje. I żeby to dostrzeganie w nas zostało, bo najpewniej zgodzisz się, że nawet kiedy za kilka okamgnień ów mirt zniknie, porwany przez Eola bądź unicestwiony przez czas, to my wówczas wciąż będziemy widzieć piękno i nadal będziemy uwiedzeni urodą kształtnego zarysu, jaki odzwierciedli się w naszych myślach.

— Temu — odparł Lukrecjusz, trochę już uspokojony — zaprzeczać nie chcę. Przynajmniej dopóty, dopóki to nasze atomy się nie rozpadną. Bo przy takim doznaniu można się duchem, choćby i on był wyłącznie zbiorem drobin, oderwać od wszystkiego, co przyziemne.
Znów nimi potrząsnęło; i tym razem nie sposób było nie zwrócić na to uwagi, niechby sięgać myślami samych szczytów. Etna zagrzmiała.

Buchnęło z jej trzewi lawą, wrząca masa wespół z rozżarzonymi okruchami skał jęła powoli spływać żlebami, wędrowcy unieśli się na okamgnienie nad suchą, popękaną ziemię pod wpływem wstrząsów i podmuchów. Obaj wreszcie, upadłszy, utkwili stopami w poszerzonych szczelinach, niezdolni się wydostać; oczekując nieuniknionej śmierci, co prawda zlęknieni, ale przeniknieni mądrym spokojem. Acz na ileż odmienne były ich mądrości! Lukrecjusz widział już zupełny koniec: koniec przyjemności wprawdzie, lecz i cierpień; rozkład materialnej struktury na rzecz innej, złożonej z tych samych drobin, ale niezależnej. Timajosowi towarzyszyły rozległe wizje wędrowania jego duszy, a może także bezcielesnych, geometrycznych dociekań, jakim będzie mogła się wtedy oddać. Tyleż wiele, ile niewiele zdążyło się wydarzyć, zanim gęsty gorąc dopłynął i nie pozostawił śladu po dwóch myślicielach ani prowadzonej przez ich rozumy potyczce. Tylko migdałowiec jakimś dziwem wystawał odrobinę nad pogorzelisko, na nim zaś — nieuszkodzona — chwiała się wiotka roślinka: mirt, jakby od niechcenia przyozdobiony trzema sandałami wyplutymi podczas pożogi. Były jednak podniszczone tak dotkliwie, że nawet jeśliby trafił na nie podróżnik zaznajomiony z oboma mędrcami, to nie mógłby ocenić, do którego należały dwa spośród zachowanych butów, a do którego jeden. Któż wie zresztą: czy przydawałoby to któremuś z nich rację, czy też nie poświadczałoby niczego prócz przypadku?

(marzec 2021)

* * *

W opowiadaniu pojawiły się cztery parafrazy: dwie w odniesieniu do Lukrecjusza, jedna do Platońskiego Timajosa, jedna do Iliady.


Mieszko Wandowicz – filozof, zainteresowany atopicznością i aporetycznością. Broniąc pracy doktorskiej, w której starał się nie tylko opisywać, ale i praktykować ảσκησις, udowodnił sobie ze zdziwieniem, że można połączyć tak odległe od siebie zajęcia jak umiłowanie mądrości i poświęcona mu dyscyplina akademicka. Stypendysta Fundacji Cieszkowskiego (2019), za swój najważniejszy i najbardziej filozoficzny tekst uważa opowiadanie Niedźwiedź kręcący warkoczami („Akcent”). Wśród filozofów i literatów wyróżnia go brak części mózgu, który zawdzięcza polskiej policji.

Numery drukowane można zamówić online > tutaj. Prenumeratę na rok 2024 można zamówić > tutaj.

Dołącz do Załogi F! Pomóż nam tworzyć jedyne w Polsce czasopismo popularyzujące filozofię. Na temat obszarów współpracy można przeczytać tutaj.

Wesprzyj „Filozofuj!” finansowo

Jeśli chcesz wesprzeć tę inicjatywę dowolną kwotą (1 zł, 2 zł lub inną), przejdź do zakładki „WSPARCIE” na naszej stronie, klikając poniższy link. Klik: Chcę wesprzeć „Filozofuj!”

Polecamy