Artykuł Satyra

Piotr Bartula: Kryminalna historia filozofii (autor anonimowy)

Bartula baner logo czarne l
Autor występuje anonimowo, ponieważ składał przysięgę doktorską, że nie będzie działał dla zysku i próżnej chwały.

Tekst ukazał się w „Filozofuj!” 2019 nr 1 (25), s. 34–35. W pełnej wersji graficznej jest dostępny w pliku PDF.


Moja kryminalna historia toczy się w czasach, kiedy Rynek Krakowski był oświetlany wyłącznie niebem gwiaździstym, a imperatyw kategoryczny symbolizowała budka milicyjna stojąca w pobliżu Kościoła Mariackiego. Był to czas pośmiertnych rządów gnostyka z Trewiru, wedle którego „filozofowie rozmaicie tylko interpretowali świat, a należało go zmienić”.

W jego przewidywaniu/życzeniu tkwiła odwieczna tęsknota za rządami królów-filozofów. Brodaty „Król” Karol M. lubił powtarzać, że komuniści nie żartują, co było dość groteskowe. Tym bardziej że „prawa historii” spłatały mu ironicznego figla i przywróciły kapitalistyczny rynek, nad którym powiewał sztandar z wizerunkiem Adama S. Tenże poczciwy Szkot z Glasgow wsławił się dowcipnym banałem, że „nie od przychylności rzeźnika i piwowara zależy nasze bogactwo, lecz od ich dbałości o własny interes”.

Wiedziony niewidzialną ręką rynku rozważałem dylemat uczuć moralnych: pić szkocką whisky, popierając prywatę gorzelnika, czy nie pić wcale – dla dobra ludzkości. Rozstrzygnąłem te medytacje w duchu kartezjańskiego radykalizmu: Piję, więc jestem! Powodowany przewrotną (i ponoć wolną) wolą zawędrowałem do siedziby cyganerii artystycznej. Zamiast iść do Jamy Smoka Wawelskiego, skąd dochodził śpiew prawdziwych Polaków, wybrałem zepsucie w Jamie Michalika, gdzie dawniej przebywała libertyńska bohema z Boyem Ż. na czele.

Pomimo pełnej wiedzy, że tam, gdzie idę, brak jest substancji dobra, nie widziałem zła w swoim postępowaniu. Poznałem wszak pozytywne myślenie św. A. z Hippony, że choćby moja wola była zła, to ja sam pozostanę dobry. Prawdę mówiąc, model świata złożony z samego dobra wydawał mi się tak samo groteskowy jak jednostronna marynarka, skarpeta czy koszula. Pomysł natomiast wolnej woli skutecznie wykpił sławny mizantrop z Gdańska Artur Sz.: Skoro zrobiłeś to, a nie tamto, to nie mogłeś zrobić tamtego, tylko właśnie to! W pewnych warunkach dobrze było nie wierzyć w złośliwości czarnowidza. Oczywiście do czasu, gdy się podważyło prawo, bo wtedy „wolnej” woli lepiej było już nie mieć, a „winę” zrzucić na geny ojca-matki i złe wpływy kolegów filozofów.

Atoli wskutek działania niewolnej wolnej woli pojawiła się u mnie skłonność do ruchów niegodnych filozofa, aby uwieść ćmę jamowo-barową o reputacji femme fatale. Irlandzki syndrom „solipsyzmu George’a B.” („esse = percipi”) sprawił, że zdawała się ona być Afrodytą wyłonioną z nadwiślańskiej piany. Kierując się teleologią stosowaną, użyłem argumentu z Zeitgeistu, żądającego jakoby wspólnej wędrówki do kresu nocy. Obiektywnym celem podróży był sympozjon filozoficzny dłuższy niżeli wyznacza Sowa Minerwy, która wzlatuje o zmierzchu. Po latach się okaże – prawiłem z poduszczenia Wilhelma Fridricha H. – że to, co rzeczywiście się nam przydarzy, będzie równocześnie rozumne. Był to podstęp chytrego rozumu zarzucenia nici Ariadny na piękną Afrodytę. Najbardziej perswazyjny okazał się jednak cytat makabreska – humoreska: „Wielki człowiek musi zdeptać na swej drodze niejeden niewinny kwiat i niejedną rzecz zburzyć”.

Do nocnej eskapady dołączył niespodziany kompan z piekła rodem. Nieopatrznie postanowiłem poratować kolacją bezdomnego Psa D., który zabawiał się sam ze sobą w przydrożnej beczce, wydzielając zapachy perfum marki De Żule. W doproszeniu sławnego menela do filozoficznego biesiadowania kierowałem się zasadą użyteczności: czyń drugiemu to, co i tobie byłoby miłe w podobnych warunkach. Nigdy przecież nie wiemy, kiedy beczka lub karton są nam pisane.

Wzorem greckiego idealisty P. vel „Arystokles” i frywolnego K. vel „Xenophō΄n” ucztowałem tedy do świtu z istotami dwunożnymi i nieopierzonymi. Pod koniec wieczerzy zatęskniłem do bardziej biofilnej formy zabawy niżeli „skierowanie ku własnej śmierci”, zalecane przez Martina H. Nawiasem mówiąc, to ponure stwierdzenie było bardzo popularne w mojej pozbawionej humoru ojczyźnie. Na jej granicach stał wielki baner z napisem: „Dowcipnych Filozofów Brak” (podpis: zabójca boga, Itek Gombro z Małoszyc), a Bractwo Fundamentalne czytało z ambon listy gończe z opisem filozoficznych błaznów, sceptyków i relatywistów.

Nierówną rywalizację o jutrzenkę z piękną muzą rozstrzygnąłem z Psem na swoją korzyść. Byłem wszak ekonomicznie zasobniejszy i estetycznie ponętniejszy od morowego kompana. To ja spełniałem ideał kalokagatia, a nie on. Czułem jednak, że nie jest to do końca sprawiedliwe i słuszne, bo dzielące świat na pięknych i bogatych oraz szpetnych biedaków. Na okoliczność tych moralnych wątpliwości przygotowywał mnie Polak z urojenia Fryderyk N.: „Albowiem tak do mnie mówi sprawiedliwość: Ludzie nie są równi”. W podobny sposób ocenił sytuację przygodny towarzysz i zniknął wraz z magnetofonem czteroszpulowym.

Zabór własności odebrałem jako przejaw bezsilnej złości (resentymentu) i wszcząłem poszukiwania psubrata. Okłamałem go, że był widziany, jak cichcem wynosi sprzęt muzyczny. Cieszyło mnie, gdym blefował, że przenikliwe oczy sąsiadki – empiryczki, miłośnicy Johna L. (specjalizacja: obserwacje okienne), widziały zbira z pakunkiem na plecach. Kierowałem się wtedy zaleceniem znawcy czarnego humoru, Niccolò M., że w życiu trzeba być lisem i lwem, a cel wyznacza środki działania.

Do dzisiaj się tym kłamstwem gryzę i brzydzę. Po latach przeczytałem bowiem oświeconego Immanuela K., który nauczał, że etyka prawdomówności obowiązuje w każdych okolicznościach: okłamując kogoś, okłamujemy samych siebie. Wówczas jednakże mniemałem, że bezwzględny nakaz mówienia prawdy likwiduje możliwość istnienia społeczeństwa. Szczerze mówiąc, przed ścigającą mnie TW „Ksantypą” wolałbym się ukryć we florenckim domu Włocha niż u prawdomówcy z Królewca.

To, że ładniej pachniesz – prawił zaborca magnetofonu – nie czyni ciebie ani większym filozofem, ani mniejszym ode mnie łotrem. Ty coś miałeś z tego wieczora, więc mnie też coś się należy. „Bieda jest nauczycielką i podporą filozofii, bo do czego filozofia nakłania słowami, do tego bieda zmusza w praktyce”. Ta freudowsko-marksowska perswazja nie przekonała mnie jednak do uznania zaboru własności jako słusznej rekompensaty krzywdy frustrata. Zamiast śladem Jezusa Ch. dodać mu drugi magnetofon zgłosiłem zdarzenie w budce milicyjnej, bo tego oczekiwał ode mnie Tomasz H., stwórca Boga Śmiertelnego vel Lewiatana. Przykład tego angielskiego filozofa strachu dowodzi, że pesymizm antropologiczny sprzyja długiemu, słonecznemu i pracowitemu życiu. Mimo przydomka „Straszydło Epoki” dożył on sędziwego wieku.

Mini-lewiatana z budki bardzo moje zgłoszenie ucieszyło albowiem podejrzany był znanym „Psem”, głoszącym, iż własność jest kradzieżą. Wizja życia w ciemnej celi sprawiła, że piesek postanowił magnetofon zwrócić. Cytując samego siebie, wznosił ku mnie prośby, abym nie pozbawiał go słońca. Najbardziej się lękał grupowej terapii metodą „Stagiryta”, czyniącej zeń społeczne zwierzę, pozostające „w tym samym stosunku do państwa co mała część do jakiejś całości”. Narzekał też na idealizm śledczego, który wyświetlał mu wzory znikających rzeczy, po czym świecił w oczy Lampą Anamnezy.

Poczułem się niczym Aleksander Macedoński, bawiący się ludzką marionetką, zależną od uznaniowej łaski. Litość okazałem – pychę nakarmiłem. Postanowiłem mimo wszystko ratować kolegę po fachu. Żonglując słowami niczym sofista, zwiodłem stróża prawa na manowce. Zeznałem, żem powiedział do Psa „puść magnetofon”, mając na myśli pitagorejską muzykę sfer, ten zaś zrozumiał to w swoim kynickim języku jako zachętę sprzedaży rynkowego dobra. Cała sprawa polegała więc rzekomo na nieporozumieniu słownym. To semantyczne ściemnianie nie spodobało się posterunkowemu w budce, uznano mnie za libertarianina, nierozumiejącego idei dobra publicznego. Sprawę umorzono, lecz „za karę” zrobiono w domu rewizję, co było gwoździem do trumny chylącego się ku nicości małżeństwa z kolejnym wcieleniem Ksantypy.

Koniec końców wydarzenia ułożyły się więc w konstruktywną teodyceę. Jest to chyba najbardziej humorystyczny i zarazem pocieszający pomysł filozoficzny, uwalniający człowieka od balastu powagi życia. Trafnie i słusznie pisał o ludzkich pszczołach Bernard de M.: „I najpodlejszy człon całości współdziała dla jej pomyślności”.


Piotr Bartula – doktor habilitowany, pracownik naukowy Zakładu Filozofii Polskiej Uniwersytetu Jagiellońskiego, eseista. Zajmuje się polską i zachodnią filozofią polityki, twórca tzw. testamentowej teorii sprawiedliwości. Autor książek: Kara śmierci – powracający dylemat, August Cieszkowski redivivus, Liberalizm u kresu historii.

Tekst jest dostępny na licencji: Uznanie autorstwa-Na tych samych warunkach 3.0 Polska.

< Powrót do spisu treści numeru.

Ilustracja: Małgorzata Uglik

Numery drukowane można zamówić online > tutaj. Prenumeratę na rok 2024 można zamówić > tutaj.

Dołącz do Załogi F! Pomóż nam tworzyć jedyne w Polsce czasopismo popularyzujące filozofię. Na temat obszarów współpracy można przeczytać tutaj.

Skomentuj

Kliknij, aby skomentować

Wesprzyj „Filozofuj!” finansowo

Jeśli chcesz wesprzeć tę inicjatywę dowolną kwotą (1 zł, 2 zł lub inną), przejdź do zakładki „WSPARCIE” na naszej stronie, klikając poniższy link. Klik: Chcę wesprzeć „Filozofuj!”

Polecamy