Artykuł Filozofia w filmie

Piotr Lipski: 451° Fahrenheita

Cenzura jest narzędziem każdej chyba władzy totalitarnej. Nic zatem dziwnego, iż kinowe antyutopie często prezentują różne formy zwalczania wolności myśli. Żaden film nie roztacza jednak wizji tak zajadłej walki ze słowem pisanym jak pochodzące z 1966 r., a oparte na powieści Raya Bradbury’ego 451° Fahrenheita w reżyserii François Truffauta.

Tekst ukazał się w „Filozofuj!” 2022 nr 4 (46), s. 50–51. W pełnej wersji graficznej jest dostępny w pliku PDF.


Rzecz dzieje się w bliżej nieokreślonej przyszłości w bliżej nieokreś­lonym państwie totalitarnym. Guy Montag jest strażakiem. Zdziwiłby się jednak ten, kto oczekiwałby, że jego zadaniem jest gaszenie pożarów. Wręcz przeciwnie – zajmuje się on raczej wzniecaniem ognia. Mniej więcej w połowie filmu pojawia się ujęcie, w którym mały chłopiec, widząc przejeżdżający na sygnale wóz strażacki, mówi do stojącej obok matki: „Strażacy, będzie pożar”, zamiast powiedzieć w czasie teraźniejszym:
„jest pożar”.

Niemniej straż nie pali byle czego. Jej zadaniem jest palenie książek. W jednej ze scen kapitan straży wyjaśnia, dlaczego, podając przy tym – jak możemy się domyślać – stanowisko władz na temat książek. Otóż są one źródłem nieszczęścia. I to z kilku powodów. Powieści prezentują historie nieistniejących bohaterów, wzbudzając destrukcyjne pragnienie podążania za iluzją. Różne traktaty filozoficzne podają sprzeczne ze sobą teorie rzeczywistości (co filozof, to inna koncepcja), wprowadzając zamęt. Czytelnicy i autorzy książek czują się lepsi od pozostałych, co prowadzi do niebezpiecznych nierówności. Wreszcie prawie każda książka obraża czyjeś uczucia lub wzbudza w kimś niepotrzebne niepokoje. Z tych wszystkich powodów jakiekolwiek przejawy słowa pisanego są surowo zabronione. Egzekucją tego prawa zajmuje się straż, która wyszukuje bardzo sprytnie poukrywane nieraz książki i zagorzale trawi je w ogniu.

Montag sumiennie wykonuje swoje obowiązki. Nie próbuje nawet kwestionować rozkazów przełożonych, za co ma zostać niebawem nagrodzony awansem. Wraz z żoną, która szprycuje się jakimiś ogłupiającymi tabletkami zalecanymi przez władzę, czas wolny po pracy spędza przed telewizorem, oglądając durnowate programy. Gazety, które „czyta”, przypominają komiksy bez chmurek z tekstami, składają się z samych obrazków.

Sytuacja zmienia się, gdy pewnego razu Montag spotyka dziewczynę do złudzenia przypominająca jego żonę (podobieństwo nie jest przypadkowe). Nieznajoma pyta go, czy kiedykolwiek czyta książki, które pali. Choć odruchowo i zupełnie szczerze zaprzecza, to niewinne pytanie, niczym kropla drążąca skałę, zaczyna oddziaływać. Montag wykrada kilka książek i rozpoczyna ich lekturę. Z drogi, na którą wkracza, nie ma już odwrotu.

Motyw walki ze swobodnym obiegiem myśli jest w twórczości antyutopijnej dość powszechny. Natomiast wizja świata, z którego ruguje się w całości jakieś medium przekazywania informacji, jest już rzadsza. Dystopijni dyktatorzy częściej walczą z rozpowszechnianiem jakichś konkretnych treści niż z samymi metodami rozpowszechniania jakichkolwiek przekazów. W ojczyźnie Montaga walczy się właśnie z samym medium. Idzie o to, aby zwalczyć wszelkie przejawy słowa drukowanego, a co się z tym wiąże, aby usunąć wszystkie treści szerzone za jego pomocą. (To, że przedstawiony świat jest światem bez pisma, w wyraźny sposób sygnalizuje już czołówka filmu). Czy jednak zniszczenie fizycznych nośników przechowujących jakieś teksty jest tożsame ze zniszczeniem samych tych tekstów?

Proponuję, abyśmy – próbując odpowiedzieć na powyższe pytanie – ograniczyli się do tekstów literackich. Weźmy jakiś przykład. Gdy piszę te słowa, obok mojego komputera na biurku leżą właśnie trzy wydania najsłynniejszej polskiej powieści science fiction, Solaris Stanisława Lema. Żadna z tych książek, żaden z tych fizycznych obiektów składających się z iluś tam zszytych ze sobą kartek zadrukowanych tekstem autorstwa Lema nie może być jego powieścią. Ich jest bowiem kilka, a Solaris jest przecież tylko jedna. Z tych samych powodów powieść ta nie może być tożsama z procesami psychicznymi dokonującymi się w umysłach czytelników obcujących z dziełem Lema. Nie może być ono także przedmiotem idealnym, czymś na kształt platońskich idei albo obiektów matematycznych. Te ostatnie istnieją bowiem odwiecznie, a utwór Lema powstał w pewnym momencie, do pewnego czasu nie istniał, aż w końcu został stworzony.

Czym zatem jest dzieło literackie? Roman Ingarden, od którego pochodzą powyższe uwagi na temat tego, czym dzieło literackie nie jest, uważa je za tzw. przedmiot czysto intencjonalny. Nie ma tutaj miejsca na wdawanie się w szczegóły. Upraszczając, powiem tylko, że jest to przedmiot, który istnieje dzięki temu, że pewne świadome akty – czy to twórcy, czy odbiorców – są na niego nakierowane. Do swojego istnienia wymaga on intencji jakichś świadomych podmiotów. Jest wytworem słowotwórczych aktów autora. Aby zachować względną stałość jego istnienia, tworzące dzieło słowa zostają zwykle utrwalone w jakimś materiale fizycznym. Od czasów Gutenberga jest to zazwyczaj zadrukowany papier. Współcześnie coraz częściej są to także różne formy zapisu dźwięku (audiobooki) lub cyfrowe formy przechowywania (e‑booki). Te fizyczne nośniki utworu literackiego zalicza Ingarden do grona jego fundamentów bytowych. W pewnym sensie podtrzymują one w istnieniu dzieło literackie, ale same nie są jego składnikiem. Zaryzykuję obrazowe porównanie, że są czymś w rodzaju okna, przez które zaglądamy do wnętrza dzieła. (Podobnie jak taśma filmowa. Nie jest ona składnikiem filmu, ale dzięki niej mamy do filmu dostęp, możemy go obejrzeć).

Spalenie pojedynczego papierowego egzemplarza jakiejś powieści nie stanowi jeszcze poważnego zagrożenia. Istnieje przecież wiele innych egzemplarzy, z których każdy jest jej fundamentem. Co jednak, gdyby spalić je wszystkie, a ponadto skasować lub w inny sposób zniszczyć wszystkie kopie utrwalających dzieło audiobooków i e‑booków? Finałowa scena filmu Truffauta dostarcza pomysłu alternatywnego sposobu przechowania dzieła literackiego. Po różnych perypetiach Montag trafia ostatecznie do wioski „książkowych ludzi”. Każdy z mieszkańców osady jest jakąś książką, jest nośnikiem jakiegoś dzieła. Każdy zapamiętuje po prostu tekst jakiegoś utworu. Funkcję zadrukowanego papieru lub dysków z plikami przejmuje ludzka pamięć. Choć stanowi ona fundament być może mniej trwały niż nośniki czysto fizyczne, to w czasach barbarzyńskiej walki ze słowem drukowanym tak chociaż pozwala ocalić kruche twory ludzkiej wyobraźni.

Właśnie takim – optymistycznym ostatecznie – akcentem kończy się historia Montaga. Mimo to warto zastanowić się, co by się stało, gdyby książkowi ludzie niestety wymarli, nie przekazując zapamiętanych tekstów. Czy zapomniane w ten sposób dzieło literackie przestałoby istnieć? Czy być może istniałoby dalej, choć stracilibyśmy do niego dostęp? Czy między tymi opcjami jest w ogóle jakaś istotna różnica? To już problemy, które pozostawiam do rozważenia Tobie, Czytelniku.

PS. Aha, jeszcze tytułowe 451 stopni. Jest to temperatura, w której… A zresztą dowiedz się, Czytelniku, sam, zaglądając do filmu lub powieści.


Piotr Lipski – adiunkt w Katedrze Teorii Poznania KUL, absolwent MISH UJ. Rodzinny człowiek (mąż Żony i ojciec gromadki dzieci), od dawna cyklista, bibliofil i miłośnik SF, od niedawna ogrodowy astroamator i introligator.

Tekst jest dostępny na licencji: Uznanie autorstwa-Na tych samych warunkach 3.0 Polska.
W pełnej wersji graficznej jest dostępny w pliku PDF.

< Powrót do spisu treści numeru.

Ilustracja: Kadr z filmu 451° Fahrenheita


tytuł: 451° Fahrenheita
reżyseria: François Truffaut
gatunek: dramat/SF
produkcja: Wielka Brytania
premiera: 6 września 1966

Najnowszy numer filozofuj "Kłamstwo"

Skomentuj

Kliknij, aby skomentować

Wesprzyj „Filozofuj!” finansowo

Jeśli chcesz wesprzeć tę inicjatywę dowolną kwotą (1 zł, 2 zł lub inną), przejdź do zakładki „WSPARCIE” na naszej stronie, klikając poniższy link. Klik: Chcę wesprzeć „Filozofuj!”

Polecamy