Tekst ukazał się w „Filozofuj!” 2019 nr 4 (28), s. 22–24. W pełnej wersji graficznej jest dostępny w pliku PDF.
Kurt Vonnegut, słynny amerykański pisarz, był wielkim zwolennikiem postawy, która dzięki antropologii kulturowej, nauce o tym, jak wielkie jest zróżnicowanie ludzkich sposobów na życie, nazywana jest kulturowym relatywizmem. W jednej ze swoich książek napisał:
Pierwszoklasista powinien rozumieć, że jego kultura nie jest racjonalnym wynalazkiem; istnieją tysiące innych kultur, które świetnie sobie radzą; wszystkie kultury opierają się raczej na wierze niż na prawdzie; jest wiele alternatyw wobec naszego społeczeństwa. Dowiedziałem się tego dopiero w trakcie studiów na Uniwersytecie w Chicago. Było to pasjonujące. Oczywiście, teraz relatywizm kulturowy stał się modny – i to się pewnie łączy z moją popularnością wśród młodzieży. Ale jest czymś więcej niż modą; ta teoria się broni i jest pociągająca. Jest także źródłem nadziei. Oznacza, że jeśli nie chcemy, nie musimy iść dalej tą drogą.
Słowa te Vonnegut pisał przed półwieczem, w gorących czasach kontrkultury i kontestacji na Zachodzie, w momencie, kiedy odbywał się festiwal w Woodstock, a Beatlesi szukali inspiracji w filozofii hinduskiej.
Ówczesne młode pokolenie Zachodu chciało poszerzać własne horyzonty, przyglądając się, jak różnie można żyć zbiorowo i indywidualnie, niekoniecznie tak, jak uczymy się tego we własnym społeczeństwie. Antropologia dostarczała tysiące przykładów i opowieści o niebywałym zróżnicowaniu tego, co nazywa się „kulturą”, a co jest pewnym zbiorowo podzielanym poglądem, że świat wygląda tak i tak, choć tuż obok są ludzie, którzy mają inny pogląd w tej sprawie. Dlatego są różne religie, mity, systemy pokrewieństwa, języki i obyczaje. Wielką wartością jest właśnie to, że taka wielokulturowość istnieje, choć zachodni sposób życia każdego dnia – dzięki globalizacji – różnorodność kultur eliminuje i wabi innych swoją propozycją życia. Można powiedzieć, że relatywizm kulturowy był dość wygodną postawą do momentu, kiedy inni ludzie „siedzieli u siebie”, nie wchodzili nam w drogę, nie musieliśmy się z nimi stykać na co dzień. Tak się jednak stało: relatywizm międzykulturowy (oni robią to tak, a my tak, i to jest ciekawe) przybrał postać relatywizmu wewnątrzkulturowego (jak wspólnie żyć, mając odmienne normy i wartości i będąc wiernymi własnej kulturze).
Pogłębione spojrzenie
Dzisiejsza retoryka antyimigracyjna, w kontekście której sytuuje się także los wielkich rzesz uchodźców, owego – jak się pisze – morza ludzkiego, które pragnie dostać się wszelkimi możliwymi drogami do bram Europy, całkowicie rezygnuje z bardziej pogłębionego sposobu spojrzenia na problem współistnienia różnych grup społecznych i systemów wierzeń. Wszelki relatywizm, który mówi, abyśmy najpierw starali się zrozumieć, a dopiero potem oceniali, jest podejrzany. Powszechnie zakłada się a priori, że nie może być porozumienia między chrześcijańską Europą a muzułmanami, a to z powodu przypisywanego tym drugim prozelityzmu i nienawiści do niewiernych. W logorei słów i obrazów zapomina się już ze szczętem o pewnym pięknym pojęciu i praktyce, która zwie się tolerancją, która jest wynikiem uznania, że nasza kultura jest tylko jednym z wielu sposobów, na jakie może realizować się człowieczeństwo.
Pojęcie tolerancji zwykło się odnosić do odmienności wiążącej się z kulturą, religią i stylem życia. Świat był zawsze rozpięty między nienawiścią do innego jako podstawą budowania tożsamości „naszej” a próbami regulowania relacji międzyludzkich na zasadzie różnych form wzajemnego się tolerowania. O ile panuje zgoda co do tego, że nie sposób uwolnić się w myśleniu – zwłaszcza grupowym – od etnocentryzmu, który wyznacza podstawową opozycję pozwalającą się samookreślać na uniwersalnej zasadzie my–oni, o tyle tolerancja nie jest z pewnością wartością, którą odnajdziemy we wszelkich społeczeństwach i społecznościach. Agresja, siła, ksenofobia, stereotyp czy wręcz nienawiść (często zaczynająca się od nielubienia) to sposoby radzenia sobie w świecie, który od zarania był wielokulturowy i pełen wzajemnie sprzecznych interesów. To o Europie powiada się, że jej stosunek do różnorodności kulturowej, wyrażający się w tendencji do „znoszenia różnicy”, bierze swój początek z różnorodności religijnej. Jak jednak słusznie zauważa Hans Joas:
»Znoszenie różnicy« z pewnością nie jest tym samym co tolerancja w pełnym sensie zaangażowania się po stronie wolności innego. W tej mierze historia tolerancji rozpoczyna się dopiero po średniowieczu. Właśnie dlatego byłoby mylące, gdyby tolerancję, a nie tylko »znoszenie różnicy«, zaliczać do tradycyjnych wartości Europy. Idea tolerancji powstała ze specyficznych sposobów radzenia sobie z konfliktami religijnymi w Europie i Ameryce Północnej i jako już istniejąca uwrażliwia nas dopiero na ślady swego wyłaniania się także w średniowieczu.
Życie wśród innych to przede wszystkim poszukiwanie PEWNOŚCI – w świecie różnych pomysłów na życie, obyczajowości, religii, estetyk i aksjologii. Poszukujemy integritas, a więc przeciętnych cech danego gatunku ludzi, po to, aby ich obraz był jasny i zrozumiały. Stąd nie dziwi, że postawa tolerancji najczęściej przyjmuje się opornie, a gdy się już pojawia, ma wielu wrogów. Kto jest zwolennikiem tolerancji, często traktowany jest jako kosmopolita, osoba wykorzeniona, dziwna, obca. To są poeci, filozofowie, święci, zdrajcy i owi koneserzy zróżnicowania, za jakich uchodzą przedstawiciele antropologii kultury. To także mityczne „elity” (najczęściej „lewackie”), o których prawi się w ramach współczesnych wojen kulturowych. Tolerancję bowiem kojarzy się z myśleniem i działaniem, których etyczne podstawy i aksjologia rzekomo zakładają, że wroga i nieprawości nie ma, a przecież chodzi tylko o to, abyśmy starali się zrozumieć innych i wskazać na powody, dlaczego są inni i trwają przy własnych przekonaniach. Jak zgodnie twierdzą Kwame Anthony Appiah, Umberto Eco i większość dzisiejszych antropologów: tolerancja oznacza próbę zrozumienia innego poprzez przezwyciężanie stereotypów, ale bez negowania czy wręcz „wymazywania” różnic. Być stronnikiem tolerancji nie oznacza w sposób konieczny opowiedzenia się za relatywizmem etycznym. Warto się temu argumentowi przyjrzeć dokładniej.
Awers i rewers
Tolerancja i relatywizm kulturowy (nie mylić z relatywizmem etycznym, a to często, niekiedy z pełną świadomością, popełniane zrównanie) to jakby awers i rewers tej samej monety, którą bije się na rzecz kultywowania różnorodności konwencji życia jako istotnej wartości człowieczeństwa. Odmienność i różnorodność, o jaką tutaj chodzi, wiąże się z szeroko pojmowaną kulturą jako pewnym korpusem wspólnie podzielanych norm i dyrektyw, zwłaszcza w sytuacji, gdy w takiej czy innej mierze wchodzą one sobie wzajemnie w drogę albo – częściej – zmuszone są ze sobą współistnieć. Tolerancja zakłada jedną podstawową cnotę – uwzględnianie odmienności, relatywizowanie własnego absolutyzmu, co – powtórzmy – nie oznacza rezygnacji ze sposobu życia, który samemu się preferuje; nie oznacza rezygnacji z pojęcia „własnej prawdy”, jakkolwiek tę ostatnią będziemy rozumieć. Inaczej mówiąc – tolerancja to próba pomieszczenia w jednej intelektualnej i terytorialnej przestrzeni konkurencyjnych pomysłów, jak realizować ideę człowieczeństwa i współegzystować, różniąc się, ale potrafiąc jednocześnie rozmawiać o tym, co nas dzieli i co (teraz lub niebawem) może nas łączyć. Tolerancja nawołuje do poszukiwań takich wartości, które powinny być uniwersalne, choć sformułowanie ich pełnego katalogu jest niezwykle trudne. Istnieje bowiem całe mnóstwo wartości, które są i muszą pozostać lokalne. Nie możemy spodziewać się, że osiągniemy ostateczne porozumienie odnośnie do tego, jak je uszeregować i uporządkować. Dlatego potrzeba modelu rozmowy: w szczególności rozmowy między ludźmi o odmiennych sposobach życia. Jak ujął to Appiah:
Problem międzykulturowej komunikacji może wydać się niezmiernie trudny w teorii, kiedy staramy się abstrakcyjnie wyobrazić sobie zrozumienie obcych. Ale wielka nauka, jaką można wyciągnąć z antropologii, jest taka, że kiedy obcy przestaje już być obcym wyobrażonym, a staje się rzeczywisty i obecny, łączy go z nami ludzkie życie społeczne, można go lubić albo nie lubić, zgadzać się z nim albo nie zgadzać – i o ile chcemy tego obaj, możemy w końcu zrozumieć się nawzajem.
Postawy wobec odmienności
Według mądrego amerykańskiego filozofa Michaela Walzera w byciu tolerancyjnym istnieje kilka możliwych postaw. Część z nich ma swoje historyczne precedensy.
1) Można akceptować oczywiste odmienności, choćby w imię wartości, jaką jest pokój społeczny. Tolerujemy się wzajemnie na tyle, że nie będziemy się zabijać, żyjemy jednak obok siebie, co znaczy – osobno, ale rezygnując z jakichkolwiek form nawracania na właściwą (= naszą) drogę. I tego wymagamy także wobec naszej konwencji życia – wara innym od niej!
2) W sprzyjających okolicznościach taka postać tolerancji może się przemienić w bierną, łagodną i życzliwą obojętność wobec odmienności, która wynika z przekonania, że zróżnicowanie świata wartości i stylów życia jest rzeczą cenną. Inni mają takie same prawa jak my, choć może nie zawsze korzystają z nich w sposób przez nas akceptowany. Tak rozumiana tolerancja wcale nie musi dotyczyć społeczeństw heterogenicznych, ale daje się uzgodnić z kulturową homogenicznością, kiedy to tolerujemy odmienność wiążącą się z autonomią jednostek nie zawsze dokonujących wyborów uważanych za kulturową normę. Kultura demokratyczna pełna jest debat także i na ten temat.
3) Dalej idący wymiar tolerancji zakłada, że innych można traktować nie tylko z moralnym stoicyzmem, ale że możemy wychodzić im naprzeciw, być wobec nich otwartymi, interesować się ich pomysłami na życie, szanować je, być nawet gotowymi do uczenia się ich, a także wchodzenia z nimi w życzliwą debatę.
4) Wreszcie mamy najdalej idącą postawę, sprowadzającą się do entuzjastycznego radowania się odmiennością. Ma ona dwa oblicza: a) aprobaty estetycznej,
jeżeli odmienność traktuje się jako kulturową formę, która wyraża bogactwo i różnorodność Bożego stworzenia lub świata przyrody;
albo b) aprobaty funkcjonalnej,
jeśli odmienność uważana jest, jak w liberalnej argumentacji na rzecz wielokulturowości, za warunek konieczny ludzkiego rozwoju, który stwarza poszczególnym ludzkim jednostkom możliwość dokonywania wyborów nadających sens ich autonomii.
Uznanie dla empirycznie poznawalnych zjawisk, które potwierdzają różnorodność kulturową, jest zachętą do ich tolerowania o tyle tylko, o ile w grę wchodzi idea „zwykłego” relatywizmu kulturowego. Taką postawę nazywamy najczęściej cnotą tolerancji, i to o nią właśnie chodziło Wolterowi, kiedy pisał swój słynny Traktat o tolerancji. Uznanie różnorodności kulturowej nie oznacza jednak twierdzenia, jak się niekiedy uważa, że nie ma wśród ludzi zachowań bardziej i mniej uniwersalnych. A więc nie zmusza ono do automatycznego przyjmowania relatywizmu moralnego, o który oskarża się zwolenników tolerancji. Powtórzmy więc raz jeszcze: uznanie i ciekawość odmienności nie oznacza rezygnacji z naszej kulturowej tożsamości, a tego z kolei obawia się np. Kościół katolicki w Europie i coraz większe rzesze ludności.
Czasy dualizmu
Żyjemy dzisiaj w czasach dualizmu nowoczesności i ponowoczesności, który wymaga dwojakiego rodzaju kompromisu z odmiennością. Pierwszy dotyczy owej nieusuwalnej relacji my–oni pojmowanej jako rywalizacja/współistnienie konkurencyjnych tożsamości zbiorowych, z których każda chce być zauważona, doceniona i znaleźć własne miejsce w pluralistycznym świecie. W tym kontekście Zachód obawia się i niechętnie toleruje przede wszystkim wyznawców islamu, a więc owych współczesnych barbarzyńców „u naszych bram”. Ale ów dawny sposób rozumienia odmienności, wiążący jednostki z ich suwerennymi grupami, powracający pod postacią wojny kultur, budzi sprzeciw tych wszystkich, którzy od podobnych identyfikacji pragną się wyzwolić. Odmienność tedy – jak argumentuje Walzer – musi być objęta dwojakiego rodzaju tolerancją, która dotyczy na równi ponowoczesnych dysydentów, jak i fundamentalistów kulturowych, wśród których najgłośniejszą grupą są integryści religijni. Chodzi więc w istocie o rządy tolerancyjnego myślenia. Zadanie, przed jakim stajemy, to niełatwa próba przywrócenia pierwotnego sensu pojęciu humanitas w obrębie integritas XXI wieku.
Wojciech Józef Burszta – prof. dr hab., antropolog, kulturoznawca i eseista, pracownik Uniwersytetu SWPS. Zajmuje się antropologią współczesności i kulturoznawstwa, a zwłaszcza problematyką mitu i symbolu oraz zjawiskami kontestacji i anarchii w społeczeństwach liberalnych. Autor m.in. takich książek jak Świat jako więzienie kultury. Pomyślenia (2008), Od mowy magicznej do szumów popkultury (2009) czy też Kotwice pewności. Wojny kulturowe z popnacjonalizmem w tle (2013).
Tekst jest dostępny na licencji: Uznanie autorstwa-Na tych samych warunkach 3.0 Polska.
< Powrót do spisu treści numeru.
Ilustracja: Florianen vinsi’Siegereith
Skomentuj