Artykuł Filozofia kultury Filozofia polityki

Wojciech Żełaniec: Filozofia i urbanistyka #2

Kłopotów z komunikacją w utopijnym mieście dałoby się uniknąć, gdyby wystarczał nam tylko jeden, podstawowy środek przemieszczania się, mianowicie własne nogi. Ale w miarę powiększania się liczby ciągle cnotliwszych swych obywateli, nasze miasto idealne nie może uniknąć powiększania się wzdłuż i wszerz (tzw. urban sprawl).

Tam, gdzie z powodów naturalnych (Manhattan) czy politycznych (Monako) nie jest to możliwe, miasto rośnie wzwyż. Rośnie też liczba współobywateli, do których jest daleko, dalej, niż mogą tam zanieść nas same nogi. Niezbędne stają  się sztuczne środki transportu i reguły rządzące ich użytkowaniem. Póki są nimi zaprzęg koński, rower czy schody, nie grozi nam utrata kontaktu z tymi, którzy mieszkają lub okresowo przebywają w miejscach położonych na naszych zwykłych trasach. Kiedy jednak środkiem takim staje się samochód albo winda, szanse nasze na znajomość choćby tylko z widzenia, nawet jeśli mieszkamy niedaleko od siebie, dramatycznie maleją.

Twenty four years I’ve been living next door to Alice”, nawet jeśli nie w sąsiednim domu (jak w tej popularnej przed laty piosence zespołu „Smokie”), ale dosłownie naprzeciw jej drzwi na VI piętrze domu z wielkiej płyty — i nawet nie dowiedziałem się, że ma na imię Alicja. Los nie kazał nam jechać windą jednocześnie, a Alicja po schodach nie chodziła. Może to nieprawdopodobne po dwudziestu czterech latach, ale, uwzględniając nowy polski zwyczaj nieumieszczania na drzwiach mieszkań tabliczek z imieniem i/lub nazwiskiem jego mieszkanek czy mieszkańców, prawdopodobne jest, że nawet gdybym znał z widzenia moją sąsiadkę z piętra, nigdy nie dowiedziałbym się, że ma imię Alicja. Ale mówimy to o mieście idealnym, a Polska takim (jeszcze?) nie jest…

Pudełka i pudełeczka

Cóż więc, gdy większość sposobów dotarcia do agory zakłada posługiwanie się jakimś pojazdem mechanicznym? Kiedy autor przebywał w USA (a nie był to ani Nowy Jork, ani Boston, ani Chicago) odniósł wrażenie, że jest to kraj zbudowany z pudełek, między którymi przemieszczamy się innymi pudeł(ecz)kami: samochodami. W obu przypadkach spotykamy tylko tych, których gospodarz danego pudełka był uprzejmy do niego zaprosić. Nawet w takich pudełkach, do których w zasadzie wszyscy są zaproszeni, jak np. kino, kościół czy siłownia, będą tylko ci, dla których dane pudełko jest odpowiednio bliskie, bo te dalsze — biorąc pod uwagę rozmiary tego kraju i jego urban sprawl — będą już bardzo dalekie (szkoda czasu i benzyny), a więc głównie ciągle ci sami.

Ale budowanie miast-pudełek, między którymi poruszamy się pudełkami, może być wymuszane nie tylko tym, czym jest wymuszane w USA (prawdę mówiąc, autor nie wie, czym: pragnieniem posiadania własnego domu, preferencją dla otoczeń półwiejskich, może po prostu upodobaniem do życia w pudełkach?), ale również np. klimatem (to działa też w USA). Tymczasem wiemy, jak wielką rolę odegrał w rozwoju filozofii ateński rynek: agora, po grecku γορά. Tam, można rzec, zrodziła się filozofia, ale i tam przedstawiano publiczności najświetniejsze dzieła cywilizacji greckiej w apogeum jej rozkwitu. Ale tam też ustanawiano prawa, wydawano wyroki, modlono się za siebie i całą polis

Agora

Rynek w tym sensie jest miejscem, gdzie się można spotkać zupełnie przypadkowo, przy okazji załatwiania innych spraw: handlowych, sądowych, religijnych, i tego dokonawszy spędzić na nim dowolnie wiele czasu (zwykle nie ma tam ograniczonych czasowo biletów wstępu) na „jałowych” dyskusjach, mając przy tym dużą szansę napotkania dowolnego innego obywatela i, być może, wciągnięcia go w dyskusję. Taka możliwość sprzyja wymianie — nie tylko towarów, co na rynku jest oczywiste — ale również idei. To prawda, że szkoły Platona i Arystotelesa wyszły z rynku i schroniły się w bardziej ustronne miejsca, ale filozofia zwana stoicką powróciła na nie — czy dokładniej — do jednego z jego portyków. Stoa po grecku znaczy „brama”. Czymś mniej czy bardziej podobnym (ale bez filozofii) było forum Romanum czy niejedna piazza włoskiego średniowiecza.

Otóż taka agora nie jest możliwa w klimacie zbyt chłodnym i/lub deszczowym, ani gorącym, a tym mniej w gorącym i wilgotnym. Tymczasem, jak wiemy, miasta europejskie leżące na północ od Loary, Alp i Karpat są zbyt zimne i/lub wilgotne, by wiele czasu spędzać w nich na dworze. Klimat ten nie może być też zbyt ciepły, chyba że na agorze rosłyby platany otoczone małymi trawnikami, na których, w cieniu tychże właśnie platanów, można by toczyć filozoficzne dyskusje, jak w dialogu Fajdros Platona, co jednak nie bardzo zgadza się z ideą agory, mającej przecież służyć i innym celom. Miasto o takim umiarkowanie ciepłym klimacie powinno być raczej też daleko od równika, by zmrok nie zapadał nad nim gwałtownie i zawsze o tej samej godzinie, lecz, przynajmniej w pewnych porach roku, kazał nieco na siebie czekać. Dlaczego? To pozostawiam już dociekliwemu Czytelnikowi; dodam tylko, że istnieje współcześnie kierunek filozofii społecznej zwany agoryzmem, dla którego właśnie agora, rozumiana już w sensie bardzo abstrakcyjnym, jest podstawą optymalnego ustroju politycznego. Głównym przedstawicielem tego kierunku jest Samuel Edward Konkin III, współczesny filozof kanadyjski.

Warunkiem możliwości takiej agory jest, obok właściwego klimatu, również centralne jej położenie w mieście, jej (zarówno fizyczna jak i społeczna) ogólnodostępność, obecność na niej siedzib różnych ważnych instytucji (ekonomicznych, sądowych, religijnych itp.) — a to po to, by mieć jakiś „pretekst” do jej uczęszczania, ale też dlatego, że sprawy poważne dają nam okazję do głębszej refleksji. Pokazuje to np. Platon swoim dialogu Eutyfron. A wreszcie dla tych, którzy jakieś mniej „bardzo ważne rzeczy” mają do załatwienia, obecność również np. targu towarów konsumpcyjnych, zwłaszcza żywności. Agora nie może być zbyt odległa od granic miast; w przeciwnym razie dotarcie do niej i powrót z niej wymagałyby znacznego nakładu środków i dość ścisłej organizacji, co z kolei uniemożliwiłoby spontaniczny udział w toczonych na agorze „jałowych” dyskusjach i równie spontaniczne wycofanie się z nich. Filozofia i w ogóle każda sztuka wyzwolona (ars liberalis) wymaga takiego właśnie „rozluźnionego” (casual) sposobu oddawania się jej, co wyklucza ciągłe spoglądanie na zegarek (czy klepsydrę) i ciągłe nerwowe dotykanie mieszka z pieniędzmi (czy wystarczy na powrót ostatnim oślim zaprzęgiem?).

Jak z tego widać, agora może istnieć w mieście, którego liczba mieszkańców nie przekracza pewnej, niemożliwej zresztą do precyzyjnego określenia, granicy. Wysokościowce na jego obrzeżach nie pomogą, gdyż kolejny 30-piętrowiec jeszcze po tej stronie murów miejskich przebierze miarę i albo na agorze zrobi się nieco ciasno, albo mieszkańcy polis będą się na swój rynek mogli udawać tylko turnusami, co odbierze agorze funkcję wolnego rynku idei.

Nie tylko rynek

Pewnego rodzaju namiastką agory może być jednak bezpośredni kontakt między poszczególnymi obywatelami w miejscu zamieszkania jednego z nich albo w jakimś innym, wspólnie wyznaczonym. By taki kontakt był (względnie) łatwy, trzeba, by ulice miasta nie były ani zbyt kręte ani zbyt „proste”, tj. przecinające się pod kątem prostym, jak niebieskie linie na kartce zeszytu do matmy, gdyż wtedy, każda marszruta będzie systemem schodków, bez skrótów. Potrzebne są więc skróty, przekątne, ulice krzyżujące się pod kątem innym niż 90 stopni, byleby nie było ich zbyt dużo! Między najbliższymi punktami przecięcia danej ulicy z innymi, najbliższymi „węzłami” w sieci ulic, ulice powinny być jednak liniami prostymi, wszak „najkrótszą linią między dwoma punktami…” itd.

Średniowieczna plątanina małych uliczek, nie zawsze prostych nawet między najbliższymi węzłami, czasem ślepych, sprzyjała wprawdzie ucieczkom i zwodzeniu prześladowców (a czasem też sprzyjała prześladowcom), ale zakładamy, że w naszym mieście nie jest to potrzebne. Jedno czy drugie zaś rondo umożliwi też stosunkowo mało kolizyjne krzyżowanie się kilku ulic nieprzecinających się pod kątem prostym. Sprawę ułatwi też istnienie jakiejś ulicy — zwykle w formie okręgu lub elipsy — łączącej najbliższe granicom miasta końce tych jego ulic, które do tych granic docierają. W ten sposób ulice te nie będą gubiły się gdzieś w polu ani też bezpośrednio stykały się z jego murami (jeśli miasto nasze je ma), bo w przeciwnym razie ktoś mógłby wpaść na niefortunny pomysł zbudowania domu bezpośrednio stykającego się z murem miejskim a nawet usunięcia pewnego fragmentu tego muru, by wstawić okno, co mogłoby z kolei się źle skończyć dla naszego miasta, jak źle się skończyło dla Jerycha (Joz 2, 15). W ten sposób całe miasto staje się jednym wielkim rondem. Nota bene: taka kolista ulica nazywa się we Francji bulwarem (boulevard).

Dodajmy jeszcze, że ulice muszą być odpowiednio szerokie, by umożliwić wszystkim zainteresowanym dotarcie na agorę bez korków i przestojów, nawet gdyby ich było pewnego dnia więcej, niż zwykle, a wieczorem zapewnić wracającym do domu z agory czy amatorom absyntu czy wreszcie paniom świadczącym wieczorne usługi korzystne, bezpieczne i higieniczne warunki osiągania swoich celów. W tym będzie się mieściło np. ustawienie wzdłuż ulic latarń, kanalizacja (jeden z najważniejszych punktów przebudowy Paryża przez Georges’a Eugène’a Haussmanna) należyte obrukowanie nawierzchni jezdni czy chodników i kilka innych „drobnych dodatków”.

Paryż Haussmanna

W tym momencie Czytelnikowi może zacząć się wydawać, że nasze miasto jest swoją strukturą uderzająco podobne do Paryża, jakim się stał około roku 1860 po gigantycznych reformach przedsięwziętych tam na zlecenie cesarza Napoleona III przez Haussmanna. Właściwie było to (prawie) zbudowanie Paryża od nowa, w wyniku którego stolica (podówczas) II Cesarstwa stała się miastem prawdziwie nowoczesnym, bodaj najnowocześniejszym w Europie.

Ofiarą” tej przebudowy padło 12 tys. budynków, a byłoby ich więcej, gdyby Haussmannowi nie skończyły się w końcu pieniądze na wykup dalszych nieruchomości. Średniowieczne kręte uliczki ustąpiły miejsca szerokim alejom i bulwarom przecinającym się pod różnymi kątami, często tworzących ogromne ronda, jak np. Rondo im. gen. De Gaulle’a, poprzednio zwane Rondem Gwiazdy, gdzie takich alei zbiega się gwiaździście nie mniej niż 12, a z których jedna to słynna aleja Pól Elizejskich (Avenue des Champs Elysées), prowadząca do Pałacu Elizejskiego (prezydenckiego) i do ogrodu zniszczonego Pałacu Tuileries i do Luwru. Po drugiej stronie Sekwany ma swoją siedzibę Zgromadzenie Narodowe, francuski parlament… Cóż, nie jest to już nic w rodzaju agory, demokratycznego (w granicach) wolnego rynku idei. Wszystkie te imponujące aleje prowadzą do centrum władzy. Na szczęście nie jest to już absolutystyczna monarchia Ludwika XIV, lecz demokratyczna Republika, w dodatku już Piąta.

Warto też zauważyć, że wszystkie te aleje i bulwary są zbyt szerokie i żywe wszelkiego rodzaju ruchem ulicznym, by stawać z gitarą pod oknem swej Wybranki i śpiewać jej serenady – co skądinąd nie jest też możliwe ani w naszych blokowiskach ani w osiedlach ogrodzonych. Są jednak wystarczająco szerokie, by uniemożliwić ewentualnym demonstrantom czy rewolucjonistom budowanie barykad. A barykady takie byłyby wznoszone przeciwko zbliżającej się od strony owych centrów władzy, słynnej ze swojej brutalności francuskiej policji, oraz jeszcze bardziej brutalnym jednostkom osławionej Republikańskiej Kompanii Bezpieczeństwa (CRS), powołanej właśnie do tłumienia ludowych rozruchów. Agora musi być zbrojna, zwłaszcza, jeśli już tak bardzo powiązała się z władzą…

Taką prawdziwie demokratyczną, by nie powiedzieć: ludową agorą Paryża były słynne Hale: hurtowe targowisko żywności (i innych towarów), położone zresztą niedaleko symbolicznego centrum Paryża, jakim jest katedra Notre-Dame. Istniejące od XII wieku targowisko, w latach 1853–1870 zmodernizowane w szkle i stali, na zlecenie Haussmanna przez Victora Baltarda, nie przystosowało się do „nowej ekonomii” i w latach 1970–73 zostało zniszczone, a na jego miejsce wzniesiono shopping mall pn. „Forum Halles”. Wieść niesie, że niepodobna go porównać z naszym „Forum Gdańsk” naszej trójmiejskiej agory.

Czy ciągle nam się wydaje, że owe „pedantyczne” postawione w pierwszej części pytania urbanistyczne o szerokość ulic i istnienie krawężników w idealnym mieście są  pozbawione wszelkiego znaczenia filozoficznego? Mam nadzieję, że udało mi się przekonać Czytelnika o czymś zgoła przeciwnym.


Wojciech Żełaniec – Filozof generalista i filozof społeczny, stypendysta Humboldta (Würzburg 1995–1997), kierownik Zakładu Etyki i Filozofii Społecznej w Instytucie Filozofii Wydziału Nauk Społecznych Uniwersytetu Gdańskiego (ifsid.ug.edu.pl). Redaktor numeru specjalnego włoskiego czasopisma „Argumenta” poświęconego tłu reguł konstytutywnych (https://www.argumenta.org). Hobby: czytanie i recytowanie poezji.

Tekst jest dostępny na licencji: Uznanie autorstwa-Na tych samych warunkach 3.0 Polska.

Ilustracja: Pixabay

Część pierwsza tutaj.

Numery drukowane można zamówić online > tutaj. Prenumeratę na rok 2024 można zamówić > tutaj.

Dołącz do Załogi F! Pomóż nam tworzyć jedyne w Polsce czasopismo popularyzujące filozofię. Na temat obszarów współpracy można przeczytać tutaj.

1 komentarz

Kliknij, aby skomentować

  • Rzeczywiście, te nowe miasteczka amerykańskie z domami jak pudełkami rozstawionymi, to widać dobrze na tych nowych filmach, serialach etc.

Wesprzyj „Filozofuj!” finansowo

Jeśli chcesz wesprzeć tę inicjatywę dowolną kwotą (1 zł, 2 zł lub inną), przejdź do zakładki „WSPARCIE” na naszej stronie, klikając poniższy link. Klik: Chcę wesprzeć „Filozofuj!”

Polecamy