Filozofia w filmie Omówienia i recenzje Publicystyka

Łukasz Muniowski: Katastrofa (nie tylko) ekologiczna – recenzja filmu Godzilla II: Król potworów

Godzilla

W japońskich filmach o Godzilli (studia Toho) zawsze człowiek wciela się w gigantycznego potwora: zakłada ciężki strój i porusza się po makiecie miasta. Wkładanie stroju to akt symboliczny – pokazuje, że to ludzie przez serię testów broni nuklearnej w okolicach atolu Bikini są odpowiedzialni za przywrócenie do życia tego ogromnego stwora. W pierwszych filmach był on zemstą natury na człowieku, żywą reprezentacją tego, do czego może doprowadzić dalsza destrukcja planety. Z czasem stał się jednak obrońcą ludzkości przed innymi potworami, niektórymi również „stworzonymi” przez ludzi.

Film Godzilla II: Król potworów w pewien sposób próbuje kontynuować ten klasyczny wątek, ale robi to bezmyślnie i niespójnie. Chociaż tu studio Toho jest współproducentem, film wypuszczony na światowy rynek musi wyglądać światowo, a zatem im więcej generowanych komputerowo obrazów, tym lepiej. Zapowiedziane przez twórców 17 potworów w drugiej części to miła odmiana po tym, jak w poprzedniej samą Godzillę podziwialiśmy na ekranie łącznie przez 8 minut. I tu rzeczywiście film, jak to się ładnie mówi, „dowozi”. Potwory, same czy w walce, wyglądają efektownie, momentami wręcz pięknie i mogą stanowić wystarczający powód do tego, żeby wybrać się do kina. Pozostanie na miejscu do końca seansu to jednak inna kwestia, ponieważ przez jakieś dwie trzecie filmu trzeba się mierzyć z dramatem rodziny Russellów, którzy nie są ani interesujący, ani nawet sympatyczni.

Największą wadą filmu są właśnie ludzcy bohaterowie, przerysowani, uproszczeni i chaotyczni, a jednocześnie tak często wypychani na pierwszy plan, że ignorowanie ich jest niemożliwe. Wierny swojej pierwotnej naturze film o Godzilli nie musiałby wcale być poświęcony poszczególnym ludziom, a przynajmniej nie tylu i nie takim. Tutaj jednak w centrum historii postawiona jest rodzina nuklearna w stanie kryzysu – rozwiedzeni rodzice, martwy syn, zbuntowana córka – i to ich problemami zajmujemy się przez większość filmu. Skoro poświęca się im tyle czasu, można pomyśleć, że muszą mieć nam coś ważnego do przekazania. Trudno jednak powiedzieć co. 

W dobrych filmach katastroficznych – a takim w teorii powinien być obraz o gigantycznych potworach zagrażających ludzkości – powinniśmy najpierw polubić bohaterów albo chociaż im współczuć, żeby zależało nam na tym, co się z nimi stanie. Niedoścignionym wzorem pozostaje tu pierwszy Park Jurajski, gdzie ludzie byli na tyle sympatyczni, a „potwory” na tyle efektowne, że możemy go traktować obecnie jako dzieło wybitne. Zbyt często jednak filmy chcące osiągnąć podobny status i sukces na siłę wciskają nam ludzkich bohaterów, nieważne jak kiepsko „napisanych”, byle tylko zachować odpowiednie proporcje między osobistymi dramatami a efektami specjalnymi. Zamiast rozważania poważnych kwestii dostajemy coś, co trudno określić inaczej niż publiczne pranie brudów w najbardziej niestosownych momentach. W typowej dla tak kiepskich filmów scenie doktor Russell zdradza wszystkim swój „złowieszczy” plan. Dotyczy on przywrócenia równowagi na Ziemi, a polega na wskrzeszeniu wszystkich Tytanów, którzy podczas walki ze sobą ustalą hierarchię i przy okazji zlikwidują sporą część ludzkiej populacji. Jej mąż zaś  – który chociaż też jest badaczem, nie dorobił się stopnia doktora (pewnie żeby być takim „swoim chłopem”, a nie sztywnym naukowcem zainfekowanym akademickim pseudobełkotem) – zamiast zakwestionować jej osąd pyta o to, co zrobiła z ich córką Madison. Potem temat schodzi na syna, który zginął, kiedy Godzilla ratowała ludzkość w poprzedniej części. Ta rozmowa odbywa się w towarzystwie osób decydujących o losach świata i nikt jej nie przerywa. 

Bohaterem tego typu opowieści powinna być cała ludzkość, bo przecież potwór ten jest odpowiedzią na nasze działania. Wrócił do życia z konkretnego powodu – żeby przestrzec nas przed tym, co robimy z Ziemią. Tak przynajmniej twierdzą niektórzy naukowcy i ekoterroryści w filmie. I gdyby ten wątek był podkreślony, gdyby odpowiednio go poprowadzić i pociągnąć, moglibyśmy tu mówić o obrazie wymykającym się ramom typowych blockbusterów, pełnych płaskich bohaterów i efektownych eksplozji. Gdyby był to film wskazujący widzom inne rozwiązania wyjścia z kryzysu klimatycznego niż zachowanie za wszelką cenę status quo, może premiera kolejnej części, w której obok Godzilli pojawi się King Kong, nie zostałaby przesunięta.

W amerykańskiej wersji Godzilli człowiek jednak nie jest sprawcą nieszczęścia, a jedynie niewinną ofiarą. W poprzedniej Godzilli, z 2014 roku, Amerykanie w bardzo prosty sposób oczyścili się z poczucia winy – jeśli takowe w ogóle jeszcze mieli – za Hiroshimę, Nagasaki i wspomniane testy w atolu Bikini z 1954 roku. Tak naprawdę zrzucili bombę, żeby zabić uśpionego Tytana, właśnie Godzillę. Wszystko to było w imię ludzkości. Z kolei w Królu potworów bomba atomowa użyta jest do obudzenia potwora, poważnie ranionego przez… ludzi. Wychodzi na to, że ten cały traktat o zakazie broni jądrowej to głupota – na szczęście Amerykanie zawsze mają pod ręką atomówkę, na wypadek gdyby świat jej potrzebował.

Kilka przedstawionych w filmie sytuacji mogłoby stanowić podstawę ćwiczeń myślowych z utylitaryzmu – na przykład czy moralne jest zabicie jednego człowieka, by uratować miliony – ale, co ciekawe, są to sytuacje związane tylko z ludźmi. Gdy dylemat dotyczy przyrody, tego typu przemyśleń w filmie nie ma – pojedyncze ludzkie życie jest ważniejsze niż jakiś tam ocean i żyjące w nim stworzenia. Naukowcy nigdy nie kłócą się o wpływ ich działań na środowisko, mimo że te w realnym świecie doprowadziłyby do globalnego kataklizmu.

Zamiast opowieści o naturze dostajemy tu więc typową narrację o czynieniu ziemi sobie poddaną, o manipulacji przyrodą, która jakoś sobie poradzi. Po tym, jak podczas walki Godzilli z przedstawicielem gatunku inwazyjnego, pochodzącym z kosmosu Potworem Zero, zostaje wystrzelona w ich kierunku nowa broń, destruktor tlenu – nazwa krótka, konkretna i bardzo obrazowa – na powierzchnię wody wypływają tysiące ryb. Naukowcy jednak nawet przez chwilę nie zastanawiają się nad skutkami tego typu działań dla ekosystemu. Za to widząc napromieniowaną Godzillę, wesoło komentują, że wygląda, jakby była na sterydach. Przez takie głupoty film z potencjałem, mogący sprowokować ludzi do dyskusji, prowokuje ich tylko do wyjścia z kina.


Łukasz Muniowski – Doktorant w Instytucie Anglistyki Uniwersytetu Warszawskiego. Stale współpracuje z Krytyką Polityczną i portalem Szuflada.net.

Więcej recenzji w naszym dziale Filozofia w filmie.

 

Ilustracja: © Legendary Entertainment / Wanda Qingdao Studios / Warner Bros

Najnowszy numer filozofuj "Kłamstwo"

Skomentuj

Kliknij, aby skomentować

Wesprzyj „Filozofuj!” finansowo

Jeśli chcesz wesprzeć tę inicjatywę dowolną kwotą (1 zł, 2 zł lub inną), przejdź do zakładki „WSPARCIE” na naszej stronie, klikając poniższy link. Klik: Chcę wesprzeć „Filozofuj!”

Polecamy