Tekst ukazał się w „Filozofuj!” 2020 nr 6 (36), s. 28–30. W pełnej wersji graficznej jest dostępny w pliku PDF.
Tolerancja jako cnota
W tradycyjnym i – podkreślmy – normalnym sensie tolerancja jest równoznaczna z „cierpliwym znoszeniem” obcych nam poglądów bądź zachowań. Być tolerancyjnym oznacza dać przyzwolenie na istnienie poglądów i postaw, których otwarcie nie akceptujemy, którym jesteśmy niechętni. Wynika stąd, że tolerancyjnym można być jedynie wobec tego, czego się nie akceptuje, gdyż jeśli ktoś zgadza się z czymś bądź lubi to, automatycznie znika powód postawy „cierpliwego znoszenia” tego. W normalnym sensie wezwanie „toleruj” nie oznacza „zgódź się” czy „polub”, ale jedynie „pozwól żyć”.
Weźmy prosty przykład. Są ludzie, którzy nie lubią się myć. Tolerancyjnym w odniesieniu do tej przypadłości nazwiemy kogoś, kto – nie akceptując takiego podejścia, a nawet czując do niego odrazę – mimo wszystko cierpliwie znosi w swoim otoczeniu brudasów i wszelkie związane z tym niedogodności. Z jednej strony nie ukrywa swoich preferencji, z drugiej jednak nie domaga się poddania tych ludzi przymusowym kąpielom. Szanując czyjąś indywidualną wolność do bycia brudnym, korzysta zarazem ze swojej wolności wyrażania własnych uczuć i upodobań. Nie narzuca swojego poglądu, ale też nie dopuszcza do tego, aby ktoś inny narzucał mu swój system wartości.
Cnota tolerancji w tradycyjnym sensie jest trudną cnotą. Tolerancja jako cierpliwe znoszenie tego, czego się nie akceptuje, wymaga wzajemności: jeśli chcesz, bym cię tolerował mimo mojego braku akceptacji, ty również toleruj mnie wraz z moim brakiem akceptacji. Postawę taką odnoszono zazwyczaj nie tyle do zachowań, ile przede wszystkim do poglądów, zwłaszcza religijnych i filozoficznych, a więc dotyczących kwestii fundamentalnych – celu i sensu życia, natury duszy, istnienia i natury Boga itp. Zakładano, że nie istnieje jakaś wyższa racja pozwalająca zakazywać ludziom wyznawania i głoszenia choćby najbardziej dziwacznych prywatnych opinii i narzucania im swoich – oczywiście pod warunkiem, że i oni nie będą dążyć do narzucania swoich innym.
O tym, jak trudno cnotę tę realizować, łatwo przekonać się, przeprowadzając eksperyment, polegający na wygłoszeniu w tzw. dobrym towarzystwie treści niezgodnych z aktualnie przyjętym zestawem „oczywistych oczywistości”, ot, choćby negując wartość demokracji, wątpiąc w teorię ewolucji, będąc sceptykiem wobec równouprawnienia kobiet lub podkreślając pedagogiczną skuteczność kar cielesnych (i chodzi tylko o wygłoszenie takich poglądów, a nie o przekonywanie do nich innych czy ich narzucanie). Łatwo przekonamy się, że w naszych dumnych ze swej postępowości czasach zwykła tolerancja, a więc cierpliwe znoszenie cudzych opinii, z którymi się nie zgadzamy, przychodzi ludziom z dużym trudem i znajdzie się wielu takich, którzy uznają, że poglądy niezgodne z powszechnymi mniemaniami powinny być zakazane, a głosząca je osoba wykluczona z życia społecznego.
Tolerancja jako zabobon
Temu procesowi zanikania cnoty tolerancji w tradycyjnej formie towarzyszy terror tolerancji jako zabobonu. Kiedy tolerancja staje się zabobonem? Wtedy, gdy utożsamia się ją z akceptacją i wymaga od ludzi, aby nie tylko znosili obce im poglądy, ale aby otwarcie się z nimi zgodzili, zaprzestając wszelkiej krytyki. Zgodnie z taką wykładnią tolerancja przestaje mieć charakter bierny i nie jest już tylko obojętnością wobec cudzych dziwactw, ale ma stać się czynnie wyrażaną sympatią połączoną ze zrozumieniem.
Z punktu widzenia zdroworozsądkowych intuicji nie ma to sensu, gdyż skutkowałoby to osobliwym „zmuszaniem się do akceptacji”. Człowiekiem tolerancyjnym byłby ten, kto, aby zadowolić osobę o odmiennych poglądach, zadawałby samemu sobie gwałt, przyjmując jej poglądy z sympatią, choć w głębi duszy odrzucałby je. Skutkiem byłoby to, z czym mamy do czynienia dziś: hasło tolerancji staje się bronią przeciwko odmiennym poglądom, służącą ograniczaniu wolności wypowiedzi i kontroli myśli.
W jaki sposób to się dokonuje? Otóż utożsamienie postawy tolerancji dla czegoś z nakazem akceptacji tego czegoś prowadzi do uznania braku owej akceptacji za wyraz postawy nietolerancyjnej, którą – zgodnie z obowiązującą dziś retoryką przesady – określa się mianem dyskryminacji, prześladowania bądź wykluczania. Wystarczy wówczas, że ktoś nie będzie podzielał pewnych poglądów, otwarcie o tym mówiąc, aby automatycznie uznać jego zachowanie za niemal zbrodnię, ustawiając go w rzędzie dyżurnych potworów współczesnej ludzkości, a więc faszyzmu, inkwizycji czy szowinizmu.
Tolerancja przeciwko wolności
Takie zabobonne rozumienie tolerancji prowadzi do kolejnych patologii, które naznaczają współczesne społeczeństwa zachodnie. Jedną z nich jest tropienie tego, co Orwell określał jako „myślozbrodnie”, a więc poglądów, które naruszają zestaw prawd wiary przyjmowany przez liberalno-demokratyczny establishment. Podobnie jak w systemie komunistycznym czy nazistowskim, krytyka postaw i poglądów uznawanych za kanoniczne często piętnowana jest jako zło, wymagające interwencji ze strony władzy. W rezultacie tworzy się narzędzia polityczne, za których pomocą próbuje się zmienić prawo tak, aby możliwość swobodnego wyrażania pewnych opinii została wykluczona – oczywiście w imię walki z dyskryminacją. Inny sposobem uciszania „wrogów tolerancji” jest ich „medykalizacja”, każąca traktować ich jako jednostki chore. Tak jak w systemie sowieckim, ktoś, kto podważa oficjalnie propagowane trendy – np. krytycznie wyraża się o roszczeniach osób preferujących pewien sposób zaspokajania popędów – traktowany jest jako nienormalny, a to z kolei wymaga podciągnięcia go pod jakąś nową jednostkę chorobową, np. „homofobię”.
Prowadzona dzięki mediom tresura ludzi w duchu zabobonu tolerancji prowadzi ostatecznie do tego, że nie tylko przestają oni głośno wyrażać pewne poglądy w obawie przed środowiskowym napiętnowaniem (a tzw. środowisko zwykle jest konformistyczne i posłuszne aktualnej władzy), ale ostatecznie nawet w głębi serca i duszy starają się myśleć poprawnie, stosując autocenzurę. W ten sposób kolejne dekady szerzenia tego zabobonu prowadzą do powstania społeczeństwa zastraszonych, uległych i łatwych do sterowania osobników, którzy nie potrafią samodzielnie myśleć w obawie przed rzuceniem na nich jednej z najstraszniejszych świeckich klątw, a więc oskarżenia o szerzenie mowy nienawiści.
Tyrania przewrażliwionych
Jakie są źródła tego zabobonu? Brakuje tu miejsca, aby zajmować się politycznymi i ideologicznymi przyczynami tego zjawiska, jednego z wielu, które od środka niszczą zachodnią cywilizację. Warto jednak wskazać tu choćby jeden, dość trywialny powód psychologiczny, jakim jest wszechobecne dziś przewrażliwienie na własnym punkcie związane z chorobliwym egocentryzmem i słabością charakteru. „Ludzie, którzy nie potrafią kontrolować własnych emocji, próbują kontrolować zachowania innych ludzi” – powiedział John Cleese, współautor wspomnianego na początku Żywotu Briana, odnosząc się do jednego ze skutków zabobonnej tolerancji, jakim jest polityczna poprawność.
Ta lakoniczna wypowiedź bardzo wiele mówi na temat stanu duchowego współczesnego człowieka. U zarania naszej cywilizacji, w starożytnej Sparcie, jednym z istotnych elementów wychowania była nauka sztuki znoszenia złych opinii na własny temat. Młodzi ludzie specjalnie byli narażani na drwiny czy wyśmianie, aby wyrobili w sobie odpowiedni rodzaj twardości charakteru i odporności na poglądy innych, nawet takie, które ich oburzają i osobiście dotykają. Tego rodzaju twardość charakteru, rozwijana przez kolejne wieki w Grecji, Rzymie i chrześcijańskiej Europie, była jednym z warunków tradycyjnej cnoty tolerancji: człowiek stabilny emocjonalnie i pewny siebie nie ma problemu z tym, że ktoś inny myśli coś innego, a zwłaszcza umie sobie radzić z negatywnymi ocenami własnej osoby i własnego postępowania. Nie obraża się, nie pędzi na skargę, nie płacze, ale cierpliwie znosi – a więc toleruje je.
Aby być tolerancyjnym, trzeba zatem być człowiekiem pewnym swoich racji, odpornym, mieć silny charakter i poczucie godności. Z tej perspektywy patrząc, nie ma dziś już ludzi tolerancyjnych – są jedynie ludzie zastraszeni, terroryzowani przez ludzi przewrażliwionych.
Damian Leszczyński – profesor filozofii, kierownik Zakładu Epistemologii i Filozofii Umysłu w Instytucie Filozofii Uniwersytetu Wrocławskiego. Ostatnio opublikowane książki: Polityczna eschatologia (2018), Demon zwodziciel. Badania filozoficzne (2015).
Tekst jest dostępny na licencji: Uznanie autorstwa-Na tych samych warunkach 3.0 Polska.
W pełnej wersji graficznej jest dostępny w pliku PDF.
< Powrót do spisu treści numeru.
Ilustracja: Małgorzata Uglik
Panie Damianie, ależ drugi rozdział działa w różne strony dajmy na to chrześcijaństwo:
“Podobnie jak w systemie komunistycznym czy nazistowskim, krytyka postaw i poglądów uznawanych za kanoniczne często piętnowana jest jako zło, wymagające interwencji ze strony władzy.”
Żartowanie sobie z religii katolickiej a nawet parodiowanie jej przywar (chociażby zbyt duże uwielbienie dla postaci JPII) czy faktu istnienia pedofilii w kościele często spotyka się z represjami w postaci spraw o “obrazę uczuć religijnych” albo zwyczajnym obrażaniem osoby piszącej
“Tak jak w systemie sowieckim, ktoś, kto podważa oficjalnie propagowane trendy – np. krytycznie wyraża się o roszczeniach osób preferujących pewien sposób zaspokajania popędów – traktowany jest jako nienormalny, a to z kolei wymaga podciągnięcia go pod jakąś nową jednostkę chorobową, np. „homofobię”.”
Istnieje pojęcie używane przez chrześcijan “chrystianofobia”, używane za każdym razem kiedy chrześcijanie są rzekomo “dyskryminowani” (np. kiedy sąd umarza sprawę Nergala)
“Wystarczy wówczas, że ktoś nie będzie podzielał pewnych poglądów, otwarcie o tym mówiąc, aby automatycznie uznać jego zachowanie za niemal zbrodnię, ustawiając go w rzędzie dyżurnych potworów współczesnej ludzkości, a więc faszyzmu, inkwizycji czy szowinizmu.”
Tu to samo, jeśli ktoś nie podziela zdania chrześcijan na jakiś temat, często unoszą się oni i zamiast kontynuować wyzywają od “lewaków” ba często jak chrześcijanin rozmawia z osobą wierzącą w coś innego niż jeden “Bóg” jest nazywany “poganinem” (praktykuje medytację i spotkałem się z takim ostracyzmem ze strony chrześcijan gdzie byłem obrażany za to)
Tak więc panie Damianie, czy tych wszystkich chrześcijan można uznać za “przewrażliwionych” ludzi którzy nie pozwalają podzielać poglądów? Bo tu działa zasada obustronności 😉
Pozdrawiam
”człowiek stabilny emocjonalnie i pewny siebie nie ma problemu z tym, że ktoś inny myśli coś innego, a zwłaszcza umie sobie radzić z negatywnymi ocenami własnej osoby i własnego postępowania. Nie obraża się, nie pędzi na skargę, nie płacze, ale cierpliwie znosi – a więc toleruje je.”
Nie ma znaczenia czy to chrześcijanin czy fanatyk FC Barcelona. Jeśli poglądy na coś, wiara w cokolwiek czy ulubiony smak lodów są NAPRAWDĘ twoje to nie szarpiesz się z resztą świata że uważa inaczej. To słaba wiara w to o co się szarpiesz powoduje że cię to dotyka w czuły, wrażliwy niezaopiekowany punkt. Gdyby każdy fanatyk zajął się tą pustką w sobie którą bezskutecznie próbuje zapełnić czymś z zewnątrz zamiast własnymi prawdziwymi przyjemnościami to by nawet problemu nie dostrzegł. Prawda nie musi się bronić. Jest jaka jest.