Tekst ukazał się w „Filozofuj!” 2020 nr 3 (33), s. 46–47. W pełnej wersji graficznej jest dostępny w pliku PDF.
Mamy podobno kryzys wyobraźni. Wiąże się z tym choćby rozpowszechnienie w drugiej połowie XX w. tzw. literatury faktu. Ta rzeczywistość stała się zbyt interesująca, by chcieć wymyślać jeszcze jakąś inną. Deficyt imaginacji odczuli dotkliwie również polityczni aktywiści: wielokrotnie słyszałem skargi na chroniczną niezdolność lewicy do wykrzesania z siebie jakiegoś porywającego tłumy programu reform. Jakiejś wizji społeczeństwa, sprawiedliwego społeczeństwa, które nie trąciłoby podobieństwem do totalitarnych reżimów z przeszłości. Reżimów, które przecież także w głowach ich twórców były jedynie niegroźnymi projektami. Kto mógłby przypuszczać, że rzeczywistość w zetknięciu z ideałem okaże się taka brutalna?
Względność pragnień
„Utopia” jest słowem pochodzenia greckiego, znaczy tyle co „niemiejsce” (ou-topos), miejsce, którego nie ma. To, czego nie ma, może być zarówno literackim motywem, jak i politycznym programem. Utopie mogą być „dobre” lub „złe”. „Dobre” utopie, przedstawiające wizje doskonałego państwa, społeczeństwa, w których ludzie są szczęśliwi, funkcjonują pod nazwą eutopii; „złe”, przedstawiające społeczeństwa, w których ludzie od rozkoszowania się szczęściem są wyjątkowo dalecy, to dystopie.
O wizjach doskonałych społeczeństw wiele mówiono i o wiele złego je posądzano. Utopie były z reguły tworami tak bardzo subiektywnymi, że często granica między eutopiami a dystopiami zacierała się. Państwo Platona jest czasem wymieniane jako przykład eutopii. Dzisiaj, z naszym przyzwyczajeniem do demokracji, żadna wizja ściśle hierarchicznego i merytokratycznego państwa nie może być chyba uznana za jej reprezentatywny przykład. Platońska eutopia różni się od tego, co uznać, dziś, z naszej perspektywy, za doskonałe państwo i społeczeństwo. Weźmy inny przykład, kontrowersyjny, tym razem obrazujący odwrotne zjawisko: Nowy wspaniały świat Aldousa Huxleya, który figuruje jako przykład dystopii. Ciekawa to jednak dystopia, w której większość osób (prawie wszyscy) jest szczęśliwa. Bez niepotrzebnych spoilerów możemy powiedzieć, że istnieje możliwość, by w Huxleyowskim świecie szczęśliwi byli wszyscy. Naprawdę. Dzieło Huxleya, dla mnie, to jak byk eutopia! Ale, jak to zwykle bywa, wyobrażenia na temat szczęścia są bardzo różne. I stąd chyba dwuznaczność każdej utopii.
Dlatego utopie zdają się więcej mówić o ich autorach niż o tym, co jest – i powinno być – najlepsze dla większości ludzi. Utopie mówią o pragnieniach i marzeniach ich twórców i w tym sensie także o pragnieniach i marzeniach typowych dla epoki, w jakiej przyszło im żyć. Różnice w stosunku do naszych czasów potrafią być oszałamiające. Zaskakujące jest na przykład to, że na idealnej wyspie Tomasza Morusa (opisanej w jego słynnej Utopii, która spopularyzowała tę nazwę) zabroniony jest ateizm, a za cudzołóstwo grozi kara śmierci. Kara śmierci za cudzołóstwo! Dla nas, żyjących po przewrocie obyczajowym lat 60., karanie (prawne!) cudzołóstwa brzmi w najlepszym wypadku jak niedorzeczność. Czy utopia Morusa mogłaby być eutopią: planem, projektem idealnego społeczeństwa przyszłości? Pytanie niewątpliwie jest retoryczne.
Tyle Tomasz Morus. Każdy uważający, że jest w stanie stworzyć jakąś ponaddziejową wizję kosmicznego ładu, sprawiedliwości, niech dobrze się zastanowi. Nie wiadomo, co z naszych ideałów, które często uważamy za ostateczne i za kwintesencję dobra, zostanie za sto, dwieście czy trzysta lat. Może zostaniemy uznani przez przyszłe pokolenia za barbarzyńców? Kto wie. Może tak, może nie. W każdym razie w uważaniu swoich wizji dobra za ostateczne zdaje się tkwić coś faszyzującego… Takie ryzyko wpisane jest w każdą eutopię.
Lewica i jej dylemat
Stąd jeden z głównych problemów politycznej i światopoglądowej lewicy. Myśl lewicowa czerpała siłę między innymi z wizji doskonałego społeczeństwa. Tak to było już u Karola Marksa. Jednak dramaty XX w. skompromitowały te ideały. O wiele łatwiej jest śmiać się teraz z utopii oraz naiwności tych, którzy nadal w nie wierzą, niż głosić potrzebę ich wprowadzenia. Dwie wojny światowe i późniejsza zimnowojenna rywalizacja mocarstw stały się jednym z powodów radykalnej krytyki, jaka spadła na myślenie utopijne. Przedstawiciele tzw. szkoły frankfurckiej, a wśród nich Theodor Adorno, posunęli się w tym do skrajności. Krytykowali jakąkolwiek próbę tworzenia spójnej wizji rzeczywistości, oskarżając ją, że stanowi potencjalną ideologię o groźnym wpływie na jednostki i społeczeństwo. Każda taka spójna i całościowa wizja światopoglądowa, którą Adorno nazywał „syntezą”, „jednością”, była niepożądana. Cała metafizyka europejska znalazła się na celowniku. Cóż więc pozostaje? Tylko krytyka. Stąd inna nazwa szkoły frankfurckiej – szkoła krytyczna. Krytyczna w stosunku do zastanych prawd, konwencji, obyczajów, ideologii, wartości, opinii, prawd o świecie czy mniemań na jego temat. Odtąd należało wystrzegać się głoszenia jakiegokolwiek pomysłu na całość życia społecznego.
Okazało się jednak, że z programu radykalnej krytyki nie da się zrobić programu politycznego. Krytyka, owszem, jest ważna, ale nie może być jedynym hasłem niesionym na sztandarach. Nie może być jedynym przesłaniem, które ma się do przekazania ludziom. W szczególności nie może być czymś, co ich połączy i da im siłę, by zmieniać świat na lepsze. Bo co to znaczy „lepsze”? Czy za uważaniem czegoś za lepsze czy gorsze nie kryje się przypadkiem jakaś totalizująca wizja rzeczywistości? Jakaś ukryta ideologia, która tylko czai się, żeby ujawnić się z całą swoją mocą? Czy skłonność do wartościowania lepsze/gorsze, tkwiąca w człowieku, nie powinna raczej zniknąć, zanim podejmiemy się przemiany świata? Tak oto konsekwentnie przeprowadzony program szkoły krytycznej staje się czysto niszczycielski. Skoro odrzucamy jakikolwiek ideał, a rzeczywistość zastaną poddajemy krytyce, cóż pozostaje? Albo życie w wiecznym niezadowoleniu, bez wiary w to, że cokolwiek można zmienić na lepsze, albo samobójstwo.
Kompromis?
Program radykalnej krytyki chce być radykalny. I tu tkwi jego błąd. Człowiek potrzebuje odrobiny złudzeń, żeby żyć. Emil Cioran powiedział, że tylko potwór potrafi widzieć rzeczy takimi, jakie są; ludzie potrzebują odrobiny złudzeń, żeby żyć. Pełnia prawdy o rzeczywistości zabiłaby człowieka. Całą sztuką jest wymierzyć między prawdą a złudzeniem. Każda, nawet najradykalniejsza krytyka i każde, nawet najbardziej szczere dążenie do prawdy potrzebuje trochę złudzeń czy – jakby powiedzieli inni – nieco wiary i nadziei. Niekoniecznie od razu wiary w Boga. Ale jednak wiary w coś. I nadziei, że jakoś to będzie. Rzeczywistość rzadko zostawia złudzenia odnośnie do tego, w co wierzymy. Ale jakoś jednak żyć trzeba.
Bartosz Ciemniak – student Uniwersytetu Warszawskiego, Wydział Artes Liberales (obroniony licencjat). Zainteresowania: filozofia, literatura, marnowanie czasu na rozmowach z ludźmi, spacery (krótsze i dłuższe).
Tekst jest dostępny na licencji: Uznanie autorstwa-Na tych samych warunkach 3.0 Polska.
< Powrót do spisu treści numeru.
Ilustracja: Ewa Czarnecka
Tytuł — wręcz przeciwnie! Real life, normal, live…