Dałam ostatnio wykład na temat możliwości zachowania i odnowy tradycji katolickiej na Zachodzie, w znacznej mierze oparty na moich wcześniejszych publikacjach, w których stawiam niewymagającą bystrego oka diagnozę zmierzchu tutejszego katolicyzmu, a także – na jego przedłużeniu jako historycznej zasady – chrześcijaństwa, w końcu zaś ufundowanego na nim Zachodu. Trudno przecież nie zgodzić się z historykami, takimi na przykład jak Donald Kagan (którego żarty z chrześcijaństwa mają w sobie coś z dumnej, niemal dogmatycznej ignorancji w kwestiach konfesyjnych, typowej dla zachodniej klasy akademickiej, a które też pokazują pewnego rodzaju dewastującą beztroskę w podejściu kadry do studenta jako istoty – być może – obdarzonej duszą nieśmiertelną), podkreślającymi, że nie znamy przykładu cywilizacji areligijnej.
Cywilizacja może stać – takie jest przynajmniej doświadczenie historyczne – na religii jako jej podstawowym źródle żywotności i siły, a także rezerwuarze celów. Płyną z tego jednak nie jeden, a dwa wnioski. Pierwszy, narzucający się, to ten, że Zachód, pozbywszy się chrześcijaństwa, przestanie istnieć. (Lub, w łagodniejszym wariancie, wywoła swe własne „agoniczne przetrwanie”, poddając się przepoczwarzeniu przez inną religię transcendentną, którą sobie sprowadzi i którą usynowi). Drugi to taki, że jeśli nasza cywilizacja jako tako stoi, oznacza to, że ma jakąś religię. Co nią jest? Idąc prawem publicystycznego skrótu stawiam tezę, że współczesną religią Zachodu jest emancypacja. Zarazem „emancypacja” to już nie tyle ideologia, ile totem.
Takie postawienie sprawy pozwala zrozumieć, dlaczego naruszenie pierwszego przykazania każdej poważnej religii „nie będziesz miał bogów cudzych przede mną” ścigane jest jako podstawowa zbrodnia. Nowa, konstytuująca się religia musi zmieść kulty konkurencyjne, szczególnie zaś te, które królowały na tym terenie wcześniej, przed nią. Musi je ona – właściwie – zdeptać. Dlatego też dalej, niszcząc cudze posągi (traktowane jako złote cielce), strzeże własnej sfery ikonicznej, której naruszenie jest nie wykroczeniem, lecz najdosłowniej blasfemią, bluźnierstwem. (Pisząc to, nie zrównuję religii, nie neguję, że do religii i jej twierdzeń odnosi się kryterium prawdziwości, i nie wykluczam, że jedna religia jest prawdziwa, a pozostałe są zabobonem). Stąd wielka surowość emancypacji w śledzeniu innowierców i jednocześnie żądanie zachowania ortodoksji, czyli oddawania czci i chwały nowym bogom i demonom.
Dziś jednak jako badaczka historii duchowej Zachodu widzę swą powinność w tym, by odpowiedzieć na pytanie „co z perspektywy wieków, które nastąpią, okaże się »Filioque« XXI wieku?”, a więc czym spowodowana jest wewnętrzna schizma w łonie współczesnego katolicyzmu i stojącej na nim cywilizacji? (Przez „Filioque” rozumiem tu kwestię sporną, która generuje trwałą schizmę). I jak to możliwe, że jedna strona dokonanej, cichej schizmy katolickiej przyłącza się do totemicznego, antykatolickiego tańca emancypacyjnego? Sądzę, że znam odpowiedź.
„Filioque XXI” – pozbawione artykulacji, ciche, lecz mozolne – to kwestia historyczności Objawienia. Otóż tradycyjny katolicyzm nauczał (i oficjalnie wciąż jeszcze to głosi), że Objawienie zakończyło się ze śmiercią ostatniego z Apostołów. Pogląd ten powtarza jeszcze Joseph Ratzinger w swym studium o teologii historii poświęconym św. Bonawenturze. Uważny i uczciwy czytelnik, zadawszy sobie pytanie, po chwili zastanowienia dojdzie zapewne do wniosku, że od dawna nie słyszy tego twierdzenia wcale bądź słyszy je sporadycznie. Może też do niego docierać jako sąd, który natychmiast podawany jest w wątpliwość. Rozwija się więc i nabiera rozpędu pogląd, zgodnie z którym Objawienie nie tyle zakończyło się i może podlegać jedynie dalszemu rozeznawaniu (katolickie rudymenta katechizmowe), ale raczej trwa. Od roku 2018 pamiętamy też wyraźnie, dzięki przełożonemu jezuitów, ojcu Arturo Sosie, że przecież w czasach Jezusa nie było urządzeń nagrywających, lecz ta anegdota tylko pokazuje działanie zawiasów furtki w ogrodzeniu wiary: nowa niepewność, co zostało powiedziane, pozwala na emancypację od słów Jezusa – wypowiedzianych lub nie. (Co ciekawe, trudno naruszyć atakowany przez Sosę konsens, zgodnie z którym nauczanie moralne Jezusa w kwestiach rodzinnych było wymagające i zacieśniające normy, owo „przez zatwardziałość serc waszych” Mk 10,1–12). Rzecz ma jednak dalsze implikacje. Nie można tu pozwolić sobie na wykład określonego, dającego się przewidzieć procesu dziejowo-konfesyjnego, dlatego należy tylko ograniczyć się do podstawowych predykcji.
Wpierw pojawi się wyraźniej kwestia Objawienia-które-trwa, a niemal równolegle z nią dyskurs „natchnień”. Tę fazę możemy już obserwować, coraz częściej mówi się o tym, że papież Franciszek jest pod szczególnym działaniem Ducha (zakłada się tu, że Świętego, choć w świetle tradycyjnego nauczania Kościoła podobna konstatacja budziłaby czujność i konsternację), ma też wręcz działać cuda – Papież miał uzdrowić (niejedno) dziecko z nowotworu, względnie wywołać zanik objawów domniemanego raka. W drugiej fazie (nie mówię tu jednak rzecz jasna o odcinkach, jakieśmy wszyscy rysowali na osi czasu w naszych zeszytach do fizyki) nastąpi odrywanie wspólnoty od Objawienia i wyznaczanie nowych dróg w nauczaniu moralnym Kościoła. Nauczanie katolickie jest jednak zwartym systemem twierdzeń, pojawią się też zatem zmiany doktrynalne. Jako że trudno będzie przejść nad zasadą niesprzeczności (coś nie może być grzechem i nim nie być), przejdzie się mimo niej (na przykład dodając niejasno i nie wprost rewidujący przypis w jakimś dokumencie papieskim wysokiej rangi…). Wspólnota będzie zyskiwała rys coraz bardziej charyzmatyczny, coraz mniej zaś intelektualny. Nowe racje nie będą tłumaczone. Stare zaś zaczną być uciszane i tępione. Tradycja zostanie zaprzeczona w swej roli nośnika Objawienia. Pozostanie ono samo, Objawienie sauté, podawane na gorąco, aktualizowane zaś będzie częściej niż system Windows. A by Tradycja mu nie bruździła, nie hamowała i nie cenzurowała jego „natchnień”, zostanie wpierw unieszkodliwiona, a następnie – zlikwidowana. Ten gwałtowny, pełen paroksyzmów proces właśnie śledzimy w poczynaniu pontyfika i akolitów likwidacji Mszy świętej tzw. trydenckiej i całego, tradycyjnego życia sakramentalnego.
Nastąpi głębokie od-rozumnienie katolicyzmu. Jako że „nowe prawa” będą pod wpływem aktualnych natchnień pontyfika i innych szeroko rozumianych władz (w tym ekspertów katolickich, którzy po Vaticanum II uzyskali władzę wcześniej nieposiadaną), będą one mogły synchronizować się z tym, co przez wieki katolicyzm nazywał „światem”. To doprowadzi do fascynującego zjawiska polegającego na tym, że część jednej i tej samej wspólnoty będzie diagnozować postchrześcijaństwo i/lub nową reformację tam, gdzie druga jej część głosić będzie nadzwyczajną „chrześcijańskość” świata.
Dla tych ostatnich zaniknie zresztą pytanie „według Boga czy według świata?”, a zakres synchronizacji będzie pochodną siły napierania świata – jego praw i prawd – na dziedzinę kościelną oraz wspomnianego od-rozumnienia katolicyzmu. Siła akceptacji dla postulatów emancypacyjnych będzie zatem funkcją zaniku intelektualizmu wiary, choć jednocześnie będzie się prezentować jako wiara oświecona i postępowa. Jako wręcz „nowa ortodoksja”. Tu dochodzimy do kwestii zasadniczej… Podobny bieg wypadków ostatecznie może oznaczać zaprzeczenie Logos-typicznej natury Boga. Póki co bowiem Bóg postrzegany jest przez katolików jako poniekąd „uwięziony” w swej naturze Logosu, czemu odpowiada uporządkowana rzeczywistość naturalna poznawalna rozumowo. Jeśli – dla celów roboczych – przyjmiemy Ratzingerowskie, zaproponowane podczas wykładu w Ratyzbonie, rozróżnienie na Boga-Logos chrześcijaństwa i Boga-Siłę islamu, to nastąpi przedziwna „islamizacja” katolicyzmu. Odtąd Bóg będzie mógł sobie zaprzeczać, zgłaszać rozbieżne roszczenia, ustanawiać prawa i bezprawie według swej kapryśnej woli. W historii własnej katolicyzmu mówilibyśmy o powrocie do znanej kontrowersji woluntarystycznej. A jednak jej zauważenie wymagałoby dosłownie rozkwitu intelektualnego, którego nie ma podstaw wieszczyć (chyba że po stronie środowisk tradycjonalistycznych, mozolnie się odbudowujących, wobec których jednak wiedziony Duchem pontyfik formuje plany wykluczająco-finalizujące, jak to widać w motu proprio Traditionis custodes).
Być może pewnym ratunkiem dla tradycji Logosu może być pytanie zadawane wiele tysięcy razy przez poszukujące, dzielne umysły ludzkie (od Sokratesa po – będącą dobrym przykładem tego rodzaju udręki – Arendt): czy Bóg nakazuje A, gdyż A jest dobre, czy też A jest dobre, gdyż nakazuje je Bóg? Czy Bóg zakazuje B, gdyż B jest złe, czy też B jest złe, gdyż zakazuje go Bóg? W obu przypadkach przyjęcie drugiej odpowiedzi oznacza rozpoczęcie jakiejś odysei po falach wiary. O ile jednak wierna Penelopa (wiara Penelopa) będzie czekać przy krosnach, o tyle Odyseusz… cóż rzec… Odyseusz spotka swą śmierć na pełnym morzu.
Justyna Melonowska – doktor filozofii, psycholog. Adiunkt w Akademii Pedagogiki Specjalnej im. Marii Grzegorzewskiej w Warszawie. Członkini European Society of Women in Theological Research. Autorka monografii Ordo amoris, amor ordinis. Emancypacja w konserwatyzmie (2018) i Osob(n)a: kobieta a personalizm Karola Wojtyły – Jana Pawła II. Doktryna i rewizja (2016) oraz zbioru rozpraw, esejów i polemik poświęconych problemowi religii i walki, Pisma Machabejskie (drugi zbiór, Pisma Jakubowe, czeka na publikację). Jej zainteresowania badawcze dotyczą filozofii osoby, rozumienia ortodoksji religijnej w katolicyzmie XX i XXI wieku, procesów emancypacyjnych, przyszłości i zmierzchu Zachodu. Publikowała w „Więzi”, „Gazecie Wyborczej”, „Newsweeku”, „Kulturze Liberalnej”, „Tygodniku Powszechnym” i in. Od 2017 roku autorka pisma na rzecz ortodoksji „Christianitas”.
Tekst jest dostępny na licencji: Uznanie autorstwa-Na tych samych warunkach 3.0 Polska.
Ilustracja: A. Böcklin, Odyseusz i Polifem, 1896, Wikimedia Commons, CC BY-SA 4.0
Skomentuj